W budynku przy alei Szucha jest niewielki pokoik. W nim dwóch dojrzałych panów popija z dyplomatycznym wdziękiem gorące napoje, przeglądając prasę. Zjawiają się między 9 a 10 rano. Ich codzienne wejścia i wyjścia z „gmachu”, jak mówią o siedzibie MSZ jej pracownicy, rejestrują elektroniczne czytniki, rzadko przełożeni. – Są trochę jak na zwolnieniu warunkowym – żartuje znajomy tej dwójki. Pogawędzą, powspominają i o 15.00 już ich nie ma.
Jeden z nich to spec od Hegla, Jerzy Margański. „Potrójny ambasador”, jak mówią jego koledzy z podziwem – w Austrii, Szwajcarii i Berlinie. Kiedyś miał kanclerza Schrödera na jeden telefon, dziś trudno mu się dodzwonić do polskiego wiceministra. Wszystko dlatego, że przyszedł do MSZ w 1990 r., czyli... „za poprzedniego systemu”. Drugi pan to Adam Kobieracki. Jedyny w historii polski wiceszef NATO, jeden z najlepszych na świecie ekspertów od kontroli zbrojeń. Z nim problem jest poważniejszy, bo skończył MGIMO, czyli moskiewską kuźnię dyplomatów. To nic, że zaufali mu Amerykanie, powierzając największe tajemnice Sojuszu. Ważniejsze, że nie ufa mu PiS.
Obaj panowie, odpowiednio roczniki 1955 i 1957, są w sile dyplomatycznego wieku. Z takim doświadczeniem powinni teraz reprezentować Polskę na najważniejszych placówkach. Ale tak jak kilkunastu ich rówieśników, snujących się dziś po korytarzach „gmachu”, są przez nowe kierownictwo resortu traktowani jak trędowaci – nawet rozmowa z nimi wygląda podejrzanie. Dlatego wkrótce to ich „zwolnienie warunkowe” może zostać zamienione na karę śmierci zawodowej. W Sejmie czeka już tylko na decyzję polityczną z Nowogrodzkiej tzw. ustawa kadrowa, która pozwoli wyczyścić MSZ aż po piwnice.
– Nie chodzi tylko o tych ludzi, ale o to, aby zatrzeć pamięć o poprzednim ćwierćwieczu na Szucha.