Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Kraj

Tu już nie ma wątpliwości: ktoś wstrzymywał poszukiwania Falenty

Facebook
Polska policja, która potrafi inwigilować uczestników manifestacji, pilnować dzień i noc pomnika smoleńskiego, wykazała się zadziwiającą biernością, gdy Marek Falenta uciekał za granicę.

Do takich wniosków prowadzi wprost artykuł poznańskiej „Gazety Wyborczej”. Dziennikarz Piotr Żytnicki rozmawiał z policjantami ze specjalnej grupy pościgowej tamtejszej komendy, którzy opowiedzieli, jak wyglądały poszukiwania głównego reżysera nagraniowego spisku z 2014 r.

Czytaj także: Afera taśmowa. Kto stał za kelnerami

Okazuje się, że przez miesiąc nikt tak naprawdę Falenty nie szukał. Ciekawe wnioski przynosi analiza dat.

Zastanawiające następstwo dat

Policja, jak twierdzi, dopiero po sześciu dniach dostała wystawiony 1 lutego przez warszawski sąd okręgowy nakaz doprowadzenia Falenty do więzienia. Wtedy też, czyli po otrzymaniu nakazu 6 lutego, komenda w Konstancinie wysłała do domu Falenty policjantów, by ci zrealizowali sądowy nakaz. Ale jak wiadomo, jego już tam nie było. A nie było, bo dzień wcześniej trafił na oddział wewnętrzny bytomskiego szpitala. Zastanawiające następstwo dat.

Czytaj więcej: Opieszałe poszukiwania Marka Falenty

Pytania pogrążają organy ścigania

Ale dlaczego pojechał aż do Bytomia i to na oddział wewnętrzny, a nie psychiatryczny, skoro do tej pory skarżył się na problemy tej natury? Dlaczego akurat 5 lutego, czyli dzień przed tym, jak policja miała po niego przyjechać? Dlaczego szpital, choć o sprawie zaczęło być już głośno, nie powiadomił policji? Pytań rodzi się mnóstwo, każde kolejne bardziej pogrążające tzw. organa ścigania. Łącznie z tym, jak to się stało, że policja, która twierdziła, że sprawdziła szpitale, nie wiedziała, że przez ponad tydzień był w Bytomiu?

Reklama