Nie było w historii Polski po 1989 r. premiera, którego majątek budziłby aż tyle wątpliwości. Bo nie chodzi tylko o zakup 15-hektarowej działki od Kościoła po podejrzanie niskiej cenie w czasie, gdy Morawiecki zasiadał w zarządzie banku (wówczas BZ WBK). Chodzi również o okoliczności, w których doszło do transakcji, czyli o jego ewentualną wiedzę na temat inwestycyjnego przeznaczenia gruntu.
Zagadkowe operacje Morawieckiego
Cała sprawa opisana przez Jacka Harłukowicza w „Gazecie Wyborczej” w ogóle jest niesmaczna. Kościół w ramach wątpliwej rekompensaty dostaje działkę od państwa, którą za chwilę sprzedaje po zadziwiająco niskiej cenie 700 tys. zł. Działkę, której wartość już w czasie transakcji była kilkakrotnie wyższa, a potem wystrzeliła w górę.
Ale to nie koniec. Dodajmy do tego zagadkowe operacje Morawieckiego, które wcześniej opisał „Newsweek”. Czyli częściowy podział majątku z żoną w 2013 r. i 2015, a w konsekwencji przejęcie przez nią domu (kupionego zresztą za kredyt z BZ WBK), trzech mieszkań we Wrocławiu oraz kupionych od Kościoła działek. Dzięki temu Morawiecki nie musi już wpisywać ich do oświadczeń majątkowych.
Niejasności wokół majątku Morawieckiego jest znacznie więcej, choćby dotyczących tego, czy i w jaki sposób został wynagrodzony przez bank Santander, gdy z niego odchodził. Współautor biografii premiera „Delfin” Piotr Gajdziński twierdzi, że pieniądze czekają na Morawieckiego na specjalnym koncie i że będzie mógł je podjąć po zakończeniu premierowania (Santander zaprzecza). Jeśli dodamy do tego ujawnione przez Tomasza Piątka fakty dotyczące relacji Morawieckiego ze służbami z czasów PRL i „rosyjskimi wpływami”, obraz robi się dość ponury.
Czytaj także: Triki, gesty i chwyty Morawieckiego
Ludzie PiS nie mają sobie nic do zarzucenia
Zadziwiające, jak daliśmy sobie zamącić w głowach propagandzie próbującej nam wmówić, że w kwestiach finansowych najważniejsi ludzie PiS nie mają sobie wiele do zarzucenia, a tak w ogóle, to poprzednicy byli jeszcze gorsi. Otóż, jeśli weźmie się pod uwagę byłych premierów, to nie byli. Żaden z nich nie wchodził do rządu z tak powikłaną historią majątkową. Co więcej, większość z nich nie miała też tak słabego mandatu jak Morawiecki, który przecież nie tylko, że nie jest posłem, ale też nigdy – pomijając krótki epizod w roli radnego wojewódzkiego – nie poddał się pod werdykt wszystkich wyborców.
Morawiecki powinien zrozumieć, że nie wszystko, co prawem dozwolone, jest w przypadku szefa rządu dopuszczalne i akceptowalne. Powinien też wiedzieć, że nie musi być politykiem, a tym bardziej szefem rządu. To przywilej, za który płaci się określoną cenę. Transparentność nie tylko nie jest wygórowanym kosztem, ale wręcz koniecznym do poniesienia w demokratycznym państwie.
Ale premier najwyraźniej tego nie rozumie. Gubi się w tłumaczeniach, zapowiada też pozwanie „Gazety Wyborczej” do sądu. Oczywiście nie jestem tak naiwny, by sądzić, że Morawiecki poda się do dymisji, szczególnie gdy jedyna osoba, która mogłaby do tej dymisji doprowadzić, sama zamieszana jest w podejrzane operacje. Pozostaje więc czekać na werdykt wyborców, czyli do jesieni.