Marian Banaś, szef Naczelnej Izby Kontroli, a wcześniej minister finansów, jest członkiem Opus Dei, potężnej lobbystycznej organizacji pracującej dla Stolicy Apostolskiej, czyli dla Kościoła rzymskokatolickiego, uzyskującego każdego roku kilku-, a nawet kilkunastomiliardowe dotacje ze środków publicznych naszego państwa. To casus brutalnego konfliktu interesów, wykluczającego możliwość pracy Banasia na jakichkolwiek stanowiskach kierowniczych związanych z wydatkowaniem publicznych pieniędzy.
Niestety, pojęcie konfliktu interesów, a tym bardziej niezależność państwa od Kościoła jako obcego państwa, to w naszym kraju fanaberie i abstrakcje o zerowym niemal znaczeniu w debacie publicznej. Znacznie drobniejszą, acz nieporównanie bardziej oddziałującą na wyobraźnię sprawą jest prowadzenie przez Mariana Banasia niemoralnych interesów, polegających na wynajmowaniu gangsterom-sutenerom za śmiesznie niską kwotę kamienicy, w której działał do ostatnich dni dom publiczny, gdzie można było bez rachunku wynająć pokój na godziny.
Prezes NIK powinien być czysty jak łza
Banaś ma czelność twierdzić, że nie wiedział o tej działalności. W tle afery mamy jeszcze dziwny kredyt dla jego syna oraz ciągnące się od roku sprawdzanie przez CBA podejrzanego oświadczenia majątkowego pisowskiego dygnitarza. Jak zwykle w takich przypadkach bohater dziennikarskiego śledztwa, które ujawniło aferę (w programie „Superwizjer” TVN), wszystkiemu zaprzecza, a jednocześnie z niczego się nie tłumaczy i niczego nie wyjaśnia.