Marian Banaś, szef Naczelnej Izby Kontroli, a wcześniej minister finansów, jest członkiem Opus Dei, potężnej lobbystycznej organizacji pracującej dla Stolicy Apostolskiej, czyli dla Kościoła rzymskokatolickiego, uzyskującego każdego roku kilku-, a nawet kilkunastomiliardowe dotacje ze środków publicznych naszego państwa. To casus brutalnego konfliktu interesów, wykluczającego możliwość pracy Banasia na jakichkolwiek stanowiskach kierowniczych związanych z wydatkowaniem publicznych pieniędzy.
Niestety, pojęcie konfliktu interesów, a tym bardziej niezależność państwa od Kościoła jako obcego państwa, to w naszym kraju fanaberie i abstrakcje o zerowym niemal znaczeniu w debacie publicznej. Znacznie drobniejszą, acz nieporównanie bardziej oddziałującą na wyobraźnię sprawą jest prowadzenie przez Mariana Banasia niemoralnych interesów, polegających na wynajmowaniu gangsterom-sutenerom za śmiesznie niską kwotę kamienicy, w której działał do ostatnich dni dom publiczny, gdzie można było bez rachunku wynająć pokój na godziny.
Prezes NIK powinien być czysty jak łza
Banaś ma czelność twierdzić, że nie wiedział o tej działalności. W tle afery mamy jeszcze dziwny kredyt dla jego syna oraz ciągnące się od roku sprawdzanie przez CBA podejrzanego oświadczenia majątkowego pisowskiego dygnitarza. Jak zwykle w takich przypadkach bohater dziennikarskiego śledztwa, które ujawniło aferę (w programie „Superwizjer” TVN), wszystkiemu zaprzecza, a jednocześnie z niczego się nie tłumaczy i niczego nie wyjaśnia. Taka postawa daje opinii publicznej pełne prawo uważać Banasia za winnego. Gdyby było inaczej, wystąpiłby na konferencji prasowej i szczerze odpowiedział na wszystkie pytania. Każde zachowanie poniżej tego standardu jest de facto samooskarżeniem.
W odniesieniu do wysokich funkcjonariuszy państwowych takie właśnie obowiązują w dojrzałych demokracjach reguły. A jeśli chodzi o prezesa NIK, to najmniejsza plamka na jego reputacji jest dyskwalifikująca. Nie ma bowiem instytucji zaufania publicznego, która musiałaby być tak bardzo jak NIK poza wszelkimi podejrzeniami.
Co by było, gdyby w którymś z państw Zachodu, np. w Niemczech, okazało się, że szef naczelnej instytucji zajmującej się kontrolowaniem działalności innych instytucji ma powiązania z gangsterami, prowadzącymi w należącej do niego kamienicy działający niezgodnie z prawem hotel na godziny, posiada znaczny majątek, częściowo niewykazany w oświadczeniu majątkowym, oficjalnie wynajmuje nieruchomość za ułamek rynkowej ceny najmu, a przyłapany na tym, stara się natychmiast zbyć podejrzaną kamienicę, unika wszelkich wyjaśnień i oświadcza, że nie ma żadnej sprawy, bo nieruchomość nie stanowi jego własności?
Do tego okazuje się, że ów dygnitarz jest członkiem radykalnej organizacji religijnej o zasięgu międzynarodowym, otwarcie aspirującej do wywierania wpływu na rządy państw. Odpowiedzi na to pytanie nie ma, bo też nie można sobie wyobrazić, aby ktoś taki w ogóle mógł w porządnym kraju piastować stanowisko wymagające absolutnej czystości i nienaganności – tak moralnej, jak prawnej. Lecz gdyby już miało dojść do tego rodzaju wpadki, z pewnością nastąpiłby kryzys polityczny, w wyniku którego nie tylko ów delikwent straciłby posadę (zapewne podałby się do dymisji w ciągu kilku godzin), lecz z karierami musieliby pożegnać się wszyscy ponoszący polityczną odpowiedzialność za umocowanie tego człowieka na takim stanowisku.
Czytaj także: Jak PiS przejął NIK
Dawne afery bledną w czasach PiS
Jednak nie w Polsce. I w wielu innych krajach, np. położonych na wschód od nas. Bo państwo polskie, jak one, znalazło się w rękach ludzi, którzy nie znają wstydu i nie przejmują się żadnymi standardami kultury politycznej, nie mówiąc już o poszanowaniu prawa. Nie muszą się nimi przejmować, bo rządzą dzięki takim, którym kolejne skandale są obojętne i którzy będą nadal głosować na swoją partię, niezależnie od tego, co jeszcze wyjdzie na jaw. Kolejne tzw. afery, pojawiające się co kilka tygodni, powszednieją elektoratowi, a system władzy immunizuje na ich skutki. Zniechęcenie, znieczulenie i zobojętnienie dotyka również świadomą politycznie część społeczeństwa, bo ileż w końcu można się oburzać? Jeśli mamy do wyboru bezsilny gniew i obojętność, to po pewnym czasie wybieramy to drugie.
Przez cały okres istnienia III RP byliśmy zniesmaczeni i oburzeni poziomem etycznym i intelektualnym życia politycznego, jakością polityków, bezkarnością rozmaitych cwaniaczków kręcących się po Sejmie i w jego okolicach. I czasami to oburzenie do czegoś prowadziło. Spektakularnym tego przykładem była afera Rywina, która dziś z trudem trafiłaby na czołówki gazet. Innym razem wielkie i nieproporcjonalne znaczenie nadawano sprawom błahym, jak niewpisanie przez posła PO Sławomira Nowaka do oświadczenia majątkowego zegarka o wartości 10 tys. zł.
Dziś, na tle rozbisurmanienia partyjnych udzielnych książąt i purpuratów, którzy nie muszą tłumaczyć się ze swych ogromnych majątków, w obliczu działalności niezliczonych „fundacji” i „stowarzyszeń” otaczających rządzącą oligarchię i przepompowujących pieniądze gdzie trzeba oraz wobec wszelkich możliwych form korupcji w skali dotąd nieznanej – dawne afery wyglądają niewinnie, a konsekwencje dla ich autorów i beneficjentów były poważne. Bo dziś szef rządzącej partii mówi swemu kontrahentowi, pracującemu dla firmy będącej jednym z „gospodarstw pomocniczych” partii, że mu nie zapłaci za wykonane usługi, a jeśli mu się to nie podoba, niech sobie idzie z tym do sądu. A w ogóle to winien jest 50 tys. na łapówkę dla księdza w zarządzie.
Prokurator długo i namiętnie przesłuchiwał pokrzywdzonego – szef partii nie został nawet wezwany. Szef urzędu nadzorującego banki i instytucje finansowe (tj. Komisji Nadzoru Finansowego) wyłudza ogromną kwotę od bankiera, po czym udaje się na rozmowę z prezesem banku centralnego, będącego jego protektorem i mentorem. Szef banku centralnego śmieje się w nos opinii publicznej, odmawia wyjaśnień i nadal wypłaca astronomiczne gaże swoim dwóm asystentkom. Minister sprawiedliwości gromadzi w resorcie swoich faworytów, którzy urządzają skoordynowaną akcję chamskiego szkalowania innych sędziów. Nie ponosi z tego tytułu żadnej odpowiedzialności, pozostaje na stanowisku.
Sławomir Sierakowski: Pojawił się nowy fenomen – wyborca cyniczny
Jak dotrzeć do sumień zwolenników PiS
Wszystko to są rzeczy absolutnie niebywałe, nie tylko doszczętnie kompromitujące tę władzę (skompromitowaną zresztą dziesiątkami innych skandali), lecz przede wszystkim czyniące z Polski upokorzoną ofiarę sitwy zorganizowanej w partię polityczną. I nic już z tym się nie da zrobić. Jak zawsze Jarosław Kaczyński wymieni jednego swojego człowieka na innego i na tym sprawa się skończy.
Elektoratowi PiS to całkowicie wystarczy, a zagranica ma większe problemy niż zdziczenie obyczajów politycznych i upadek państwa prawa w Polsce. Unia Europejska położyła na nas krzyżyk, a Kaczyński ma wolną rękę. Zostaliśmy sami, w moralnym i politycznym odosobnieniu, bez niczyjego wsparcia, bez przyjaciół. A przede wszystkim zostaliśmy sam na sam z milionami naszych rodaków, którym absolutnie nic nie przeszkadza, gdy „nasi” są przy władzy. Jeśli ma się cokolwiek zmienić, musimy dotrzeć do sumień zwolenników PiS. Obawiam się jednak, że te sumienia mają dobrze uzbrojonych strażników. A Banaś? A Banaś odejdzie za kilka dni. Krzywdy mieć nie będzie.
Czytaj także: Dlaczego przerwano obrady Sejmu