Ostatnie posiedzenie Sejmu tej kadencji jest naprawdę dziwne. Poseł Platformy Sławomir Nitras ogłosił, że na biurku marszałek Elżbiety Witek jest już dymisja prezesa NIK Mariana „Mam kamienicę z pokojami na godziny” Banasia. Witek tę informację zdementowała, obrady Sejmu zostały przerwane, a posłowie PiS kpili z fake newsa. Tyle że informację o dymisji – i że następcą Banasia ma zostać minister rozwoju Jerzy Kwieciński – potwierdziło mi poważne źródło rządowe. Polityk PiS spoza rządu przyznaje zaś, że szef NIK był do dymisji namawiany.
PiS po wyborach się spieszy
Partia rządząca chciała posprzątać w NIK jeszcze w tej kadencji, bo potem może być ciężko z wyborem nowego prezesa, gdyż nie da się tego zrobić bez zgody Senatu, a tam większość zdobyła opozycja. Informacja o dymisji – choć podana przez posła PO – mogła zatem być wypuszczona z obozu władzy. Żeby spalić Kwiecińskiego? Ocalić Banasia? Żeby pokazać siłę przed negocjacjami składu rządu? Koniec tej kadencji byłby w takiej sytuacji zapowiedzią kłopotów PiS w przyszłej.
Po czterech latach rządów przy dobrej koniunkturze, po rozdaniu kilkudziesięciu miliardów, przy wsparciu finansowym największych spółek i po końskiej dawce prorządowej propagandy w mediach publicznych PiS wylądował w niemal tym samym miejscu w 2015 r. – z 235 posłami, za to bez większości w Senacie. Nic zatem dziwnego, że Jarosław Kaczyński w znamiennym przemówieniu na wieczorze wyborczym nie brzmiał jak zwycięzca wyborów. Brzmiał jak człowiek zły, rozczarowany i bezradny; o czymże innym świadczą bowiem słowa: „Jeśli przed nami kolejne cztery lata rządzenia, to czeka nas najpierw refleksja nad tym wszystkim, co się udało, ale także nad tym, co się nie udawało i co spowodowało, że poważna część społeczeństwa uznała, że nie należy nas popierać”, a także fragment jeszcze dobitniejszy: „Otrzymaliśmy dużo, ale zasługujemy na więcej”.
Kaczyński brzmiał jak człowiek, który po długiej wspinaczce zdobył szczyt, rozejrzał się i zrozumiał, że teraz może już tylko schodzić. Nie ma komfortowej większości, nie udało się wykończyć PSL, wypączkowała Konfederacja. PiS po długiej i udanej kampanii na finiszu popełnił błędy. Obietnica podniesienia płacy minimalnej wystraszyła przedsiębiorców (bo to oni mieli te płace podwyższać), co sprawnie wykorzystał PSL w spotach. O tym politycy PiS mówią chętnie; bez zahamowań krytykują też Jacka Kurskiego, widząc w nim akuszera sukcesu konfederatów (bo TVP na finiszu zaczęła poświęcać im bardzo dużo miejsca).
Nikt głośno nie powie natomiast, że wynikowi PiS zaszkodził sam Kaczyński, który w ostatnim tygodniu zlitował się nad Koalicją Obywatelską i postanowił zmobilizować jej zwolenników głośną obietnicą piętnowania elit, które „pracują dla wrogów”. To był dobry, stary prezes, który przez większość kampanii krył się za maską dobrotliwego ojca narodu.
Więcej posłów dla Ziobry i Gowina
Zły humor prezesa po zwycięskich wyborach można też tłumaczyć nadmiernym z jego punktu widzenia rozrostem Zbigniewa Ziobry i Jarosława Gowina. W porównaniu z 2015 r. PiS stracił, a oni zyskali: Solidarna Polska i Porozumienie mają po 18 posłów. I myślą o następnych. Ziobryści rozmawiają ponoć z paroma konfederatami, gowinowcy kuszą platformersów. Ani Ziobro, ani Gowin nigdzie się na razie nie wybierają, ale stanowią siłę, z którą Kaczyński musi się liczyć przy podziale tortu w rządzie, urzędach wojewódzkich i spółkach. Ziobro domaga się co najmniej drugiego ministerstwa („ważniejszego niż sport”, jak to ujął jeden z moich rozmówców), za co łaskawie zgodzi się na nominację dla Mateusza Morawieckiego. Gowin Morawieckiego popiera, ale w zamian chce stanowisk w spółkach oraz ważnego resortu gospodarczego lub prestiżowego MSZ. A więcej kawałków tortu dla koalicjantów to mniej syty PiS, bo pula stanowisk jest ograniczona.
Powie ktoś, że w poprzedniej kadencji było podobnie, ale to nieprawda. Obaj koalicjanci byli wówczas dużo słabsi, a bezpieczeństwo PiS zapewniał klub Kukiz ’15, który co głosowanie dzielił się na frakcje pro- i antyrządową, aż się podzielił całkiem. Ziobro w 2015 r. miał ledwie kilku posłów i łatkę zdrajcy – dziś to jeden z najpotężniejszych polityków w Polsce, który stworzył sobie całą armię. Jej częścią są posłowie bliscy Patrykowi Jakiemu: młodzi, radykalni i zapatrzeni w europosła, który wspierał ich w kampanii. To m.in. Jacek Ozdoba, Sebastian Kaleta, Mariusz Kałużny czy Aleksandra Szczudło. Na tę gromadę z respektem spoglądają pisowcy. O ile bez problemu pokpiwają sobie – nawet w rozmowach z „Polityką” – z Gowina, o tyle do Ziobry podchodzą z niejakim szacunkiem. A otoczenie Morawieckiego patrzy – wręcz z lękiem.
Czytaj także: Jak rządził premier Kaczyński
– Moim marzeniem jest wyeksportowanie go za granicę na jakieś stanowisko, którego nie będzie mógł nie przyjąć – mówił na Kongresie 590 w Rzeszowie mój rozmówca zbliżony do premiera, przyznając tym samym, że Morawiecki nie będzie miał nic do powiedzenia w sprawie przyszłości Ziobry w rządzie. Ziobryści ze swej strony podgryzają premiera. – W 2017 r. Ziobro nie chciał, żeby Morawiecki zostawał premierem, bo uważał, że byłoby nieroztropnie dawać tę funkcję komuś, kto w którymś śledztwie może zmienić status świadka na podejrzanego – mówi prominentny ziobrysta. Kaczyńskiego – który miał po wyborach przejść operację kolana i spokojnie się rehabilitować – czeka zatem niełatwy początek kadencji, a w jego obozie dzieje się bardzo dużo i bardzo ciekawie.