Sędzia Paweł Juszczyszyn napisał: „W związku z odwołaniem mnie z delegacji do Sądu Okręgowego chcę podkreślić, że prawo stron do rzetelnego procesu jest dla mnie ważniejsze od mojej sytuacji zawodowej. Sędzia nie może bać się polityków, nawet jeśli mają wpływ na jego karierę. Apeluję do koleżanek i kolegów sędziów, aby zawsze pamiętali o rocie ślubowania sędziowskiego, orzekali niezawiśle i odważnie”.
Czytaj też: Sędziowie już stosują wyrok TSUE. Władza im grozi
Tak mu dyktowało prawo i sumienie
W ten sposób sędzia wyznaczył standard niezawisłości sędziowskiej. Standard ma to do siebie, że każdy sędzia będzie się musiał – w swoim sumieniu – do niego odnieść. W szczególności, gdy będzie miał do czynienia z wyrokiem wydanym przez „mianowańca neo-KRS” albo gdy będzie miał z takim „mianowańcem” orzekać w jednym składzie sędziowskim.
Sędzia Juszczyszyn był sędzią delegowanym przez ministra do sądu wyższej instancji. Takie delegowanie to coś, czym polityk, minister może sędziego szantażować. Orzekniesz coś, co mi się nie podoba – odwołam cię. Stracisz prestiż, szansę awansu i sporo pieniędzy.
Czytaj też: Według prezydenta Dudy, sądy mają robić, „co ludzie chcą”
W solidarności siła
Sędzia Juszczyszyn, żądając (z powołaniem się na wyrok Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej) od kancelarii Sejmu listy poparcia dla kandydatów do neo-KRS, wiedział, czym ryzykuje. Mógł być pewny odwołania. Podobnie, jak postępowania dyscyplinarnego, które niezwłocznie wdrożono. Mimo to orzekł tak, jak dyktowało mu prawo i sumienie.
Wypadałoby sobie tylko życzyć, żeby sędziowie poszli w jego ślady. To jedyna droga do naprawy polskiego wymiaru sprawiedliwości po spustoszeniach dokonanych przez „dobrą zmianę”. W solidarności siła. Wszystkich przecież nie odwołają. I nie ukażą.
Czytaj też: Straciliśmy renomę państwa praworządnego