Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Polska chce kupić od Szwecji okręty podwodne. Stare i bezużyteczne

Okręt podwodny HMS Gotland, Sea and Air Parade w San Diego w 2015 r. Okręt podwodny HMS Gotland, Sea and Air Parade w San Diego w 2015 r. Marion Doss / Flickr CC BY SA
Nie chodzi nawet o to, że szwedzkie okręty są stare (bo zostały zmodernizowane), ale o to, że niespecjalnie się nam przydadzą.

Kiedy minister obrony narodowej ogłosił, że w ramach tymczasowego rozwiązania problemu okrętów podwodnych zdecydujemy się na „partnera szwedzkiego”, to chodziło mu o odkupienie dwóch dość starych maszyn. Problem nawet nie w tym, że są stare. Po prostu się nam nie przydadzą.

NATO: Inwestujcie w okręty. MON: Nie teraz

40-latek na morzu

Procedurę przetargową i tak trzeba będzie rozpocząć za około trzy lata. Sam proces wyłaniania oferenta i negocjacji zajmie pewnie następne dwa. A budowa okrętów dostosowanych do naszych wymagań – kolejne pięć. Po dekadzie pozyskane od Szwecji okręty będą miały ponad 40 lat. Przypomnijmy, że niszczyciel ORP Błyskawica miał 39, gdy został muzealnym okrętem.

Szwedzkie okręty z nowym napędem mają silniki wysokoprężne systemu Stirlinga. Mogłyby co prawda pracować na silnikach Diesla, ale tylko na powierzchni, pobierając powietrze z atmosfery. Pod wodą płynęłyby z prędkością do 20 węzłów. Akumulatory szybko się w takiej sytuacji wyczerpują i wymagają doładowania po maksymalnie dwóch–trzech dniach pracy.

Ale gdy pod wodą uruchomi się dwa silniki Stirlinga, da się pływać kilkanaście dni czy kilka tygodni bez potrzeby wynurzania się. Olej napędowy spala się w specjalnej komorze w strumieniu tlenu. Spaliny pod dużym ciśnieniem dostają się do silnika tłokowego, gdzie jak w maszynie parowej poruszają tłokami, wprawiając w ruch wał napędowy. Co prawda prędkość wynosi tylko 6 węzłów (ok. 10 km/h), ale gdy wykonuje się patrol, to większa okazuje się niepotrzebna. Przy okazji modernizacji wymieniono też m.in. wyposażenie nawigacyjne.

Czytaj także: Ludziom Błaszczaka brakuje kompetencji

Po co nam te szwedzkie okręty

Dlaczego uważam te okręty za mało przydatne? Dlatego, że są uzbrojone wyłącznie w torpedy, czyli pociski podwodne o zasięgu do 20 km. Szwedzkie okręty typu Södermanland zostały zbudowane w końcu lat 80. XX w., a istotnie zmodernizowane w latach 2003–04. Szwecja wycofuje je z uzbrojenia. Wszystkie były budowane z myślą o działaniach na Bałtyku. Tyle że Szwecja ma nad tym morzem całkiem inne potrzeby niż my.

Czytaj także: Fatalny stan polskich okrętów

Zacznijmy od prostego pytania: czy Szwecja będzie utrzymywać żeglugę przez Bałtyk na wypadek wojny z Rosją? Wszystkie towary da się przekierować do Göteborga czy Malmö nad cieśniną Kattegat, gdzie rosyjskie okręty wojenne nie dotrą. A czy obrona Szwecji miałaby polegać na zakłócaniu rosyjskiej żeglugi między Sankt Petersburgiem a Obwodem Kaliningradzkim? Nie ma takiej potrzeby.

Do czego jej więc służą okręty podwodne? Wyłącznie do obrony. Podobnie jak siedem szybkich korwet rakietowych. Z tego powodu wszystkie szwedzkie samoloty Gripen są uzbrojone w rakiety przeciwokrętowe, tak jak mobilne wyrzutnie na ciężarówkach u wybrzeży. Szwecja wycofała je z uzbrojenia w 2000 r., ale po napaści Rosji na Ukrainę w 2014 r. żarty się skończyły – przywrócono je do służby dwa lata później.

Załóżmy, że dochodzi do wojny. Czy Rosja wysadziłaby desant na szwedzkim wybrzeżu? Gdyby zdobyła też Finlandię, mogłaby atakować i na lądzie. Ale z Kiruny w północnej Szwecji do Sztokholmu jest 1200 km. Prawie nie ma dróg, teren jest porośnięty lasem, pocięty jeziorami, górzysty. Rosjanie znają takie obszary z czasów wojny zimowej z Finlandią. Pokonanie 100 km zajęło im wtedy prawie trzy miesiące. Przyjmując to tempo za wyjściowe, do Sztokholmu dotarliby po trzech latach intensywnych działań. Tak się nie da.

Obrona na morzu jest zaś trzypoziomowa. Wrogi desant najpierw atakują samoloty. Dołączają korwety rakietowe i wyrzutnie rakiet na lądzie. A przy samym wybrzeżu, wśród tysięcy wysepek, więc na terenie trudnym nawigacyjnie, atakują okręty podwodne. Są tu bardzo trudne do wykrycia, bo echo sonaru odbija się od wielu skał i wybrzeża. Szwedzcy kapitanowie doskonale znają te wody. Inaczej niż Rosjanie, manewrujący ostrożnie, trzymający się wytyczonych torów. Idealny cel dla torpedy.

Czytaj także: Kto się boi fregat?

Okręty podwodne w Polsce

W obronie desantu na polskie wybrzeże torpedowe okręty podwodne nie miałyby tak wielkiej roli do odegrania. Rodzime wybrzeże jest proste, a wysepek jak na lekarstwo. Nie ma się gdzie schować, wody przybrzeżne są raczej płytkie, okręt łatwo wykryć. Komunikacja morska między Sankt Petersburgiem a Kaliningradem dla nas już ma znaczenie. Paraliżując to połączenie, można osłabić rosyjską agresję. Do tego mają służyć szybkie korwety rakietowe, których mamy trzy (ORP Piorun, ORP Orkan i ORP Grom; o nowym ORP Ślązak nie warto wspominać, bo nie ma odpowiedniego uzbrojenia). W działania mogłyby się włączyć samoloty F-16, gdyby wyposażono je w rakiety przeciwokrętowe (ale takich nie kupiliśmy). Pozostają okręty podwodne.

Dwa czy trzy polskie okręty podwodne (jeśli liczyć leciwego ORP Orzeł) musiałyby dokonywać ataków torpedowych z bliska na pełnym morzu. Ich celem byłyby zaś silnie eskortowane konwoje, wokół których latałyby śmigłowce. Czyli samobójstwo.

Co innego, gdyby okręty były wyposażone w rakiety przeciwokrętowe, jak choćby francuskie SM39 Exocet o zasięgu 70 km. Informację o celu okręty otrzymują z samolotu patrolowego Bryza i z dość daleka odpalają rakiety, bez potrzeby wysuwania peryskopu. Amerykańskie UGM-84D Harpoon mają zasięg nawet 140 km. Europejski koncern MBDA pracuje zaś nad pociskiem CVS401 Perseus o zasięgu 300 km – ma być naddźwiękowy i trudno wykrywalny, odpalany z okrętów nawodnych i podwodnych.

Dobrze też, gdy okręty podwodne umieją atakować rakietami manewrującymi. Dziś mogą. Rakiety Tomahawk odpalane w taki sposób niszczyły cele nawet w Afganistanie, który nie ma dostępu do morza. A w naszym przypadku atakowanie na lądzie wydaje się nawet istotniejsze od atakowania żeglugi.

Czytaj także: Planujemy kupić dla armii to, co planowaliśmy w 2001 r.

A jeśli Rosja zaatakuje Polskę?

Wyobraźmy sobie bowiem, że radzieckie dywizje pancerne i zmechanizowane ruszą z Obwodu Kaliningradzkiego przez Mazury w kierunku Warszawy. Naszym wojskom będzie potrzebne wsparcie z powietrza: od śmigłowców szturmowych i samolotów bojowych. Tymczasem Obwód naszpikowany jest nowoczesnymi, skutecznymi środkami przeciwlotniczymi. Nawet trudno wykrywalne F-35A mogłoby się znaleźć w tarapatach. Dlatego obronę trzeba obezwładnić, a najlepiej – oślepić.

Oczy tego systemu to radary wykrywania ogólnego i kierujące ogniem rakiet przeciwlotniczych. Bez tych ostatnich systemy przeciwlotnicze są bezużyteczne. Wykryć radary da się łatwo, potem należałoby je zniszczyć, najlepiej rakietami. Nasze homary tu nie wystarczą. F-16 to też nie dość. Ale gdyby od strony otwartego morza posłać jeszcze salwę rakiet manewrujących z okrętów podwodnych? Sytuacja idealna: zmasowany atak z trzech różnych stron i trzema różnymi środkami. Wątpię, czy obrona powietrzna Obwodu przetrwałaby taką serię ciosów.

Czytaj także: Putin rozpycha się militarnie na Bałtyku

Rakiety są konieczne

Podstawowym uzbrojeniem naszych okrętów podwodnych powinny być zatem nie torpedy, lecz rakiety, tak jak na wielu okrętach podwodnych na świecie. Dajmy marynarzom skuteczną broń, żeby byli sprawniejsi od kolegów z 1939 r., którzy swoją obronę na wybrzeżu skończyli na jednym rejsie bojowym stawiaczy min ORP Gryf, niszczyciela ORP Wicher, dwóch kanonierek i sześciu trałowców 1 września. I nic nie zdziałali.

Jeśli nasza współczesna marynarka zostanie wyposażona równie nierozsądnie co wtedy, to efekty będą podobne. Czyli żadne.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną