Przypomnijmy: pod koniec maja w nocy grupa aktywistów umieściła na kilkunastu warszawskich przystankach autobusowych plakaty krytykujące szefa resortu zdrowia Łukasza Szumowskiego. W kilku punktach wymieniono różne winy ministra i zawarto żądanie, aby pociągnąć go do odpowiedzialności. Plakaty z jego wizerunkiem w stroju Kawalera Zakonu Maltańskiego umieszczono w gablotach reklamowych, których operatorem jest spółka AMS.
Czytaj też: Szumowski idzie w zaparte, ale eldorado się skończy
Policja mówi: kradzież z włamaniem
Jeszcze raz wspomnę, że byłem przypadkowym świadkiem tej akcji. Widziałem, jak otwierano gabloty, nie uszkadzając ich (kluczem uniwersalnym zwanym trójkątem, innych zabezpieczeń nie było), jak zdejmowano plakaty reklamowe, starannie składano je na ławkach, a następnie w gablotach umieszczano plakaty polityczne wymierzone w Szumowskiego.
Spółka AMS (należąca do Agory, wydającej m.in. „Gazetę Wyborczą”) po odkryciu, że ktoś wymienił plakaty, zgłosiła ten fakt na policji. Prawdopodobnie po to, by uniemożliwić mediom publicznym i harcownikom z PiS rozpowszechnianie zarzutu, że to Agora i „Gazeta Wyborcza” szkalują ministra.
Policja na własną rękę (bez udziału prokuratury) zakwalifikowała czyn jako kradzież z włamaniem i tym samym utonęła w oparach absurdu. Takie przestępstwo należy do najpoważniejszych i jest zagrożone wysoką karą wieloletniego więzienia. I nie ma znaczenia, że sumę strat poniesionych przez AMS oszacowano na ok.