Wygląda to tak, jakby wojsko okupujące przez niemal całą dobę kilkudziesięciometrowy skrawek Republiki Czeskiej, blokujące dostęp do zabytkowej kapliczki, w ogóle nie miało dowódcy. Żołnierzom wydano najwyraźniej mało precyzyjne rozkazy i nikt ich nawet nie sprawdził.
Polski akt małej agresji
Wejście żołnierzy z bronią na terytorium obcego państwa to tak naprawdę akt agresji. Na szczęście Czesi potraktowali zajście pobłażliwie i ze świadomością, że doszło do grubej pomyłki. Na dobrą sprawę mogli przecież użyć siły.
Wojsko, jakie znałem i znam, jest całkiem inne. Dobrze wyszkolone, dowodzone. Znajomość topografii i czytania mapy to jedna z podstawowych umiejętności każdego żołnierza, nie mówiąc o podoficerach i oficerach. W epoce GPS czy aplikacji nawigacyjnych w zwykłych smartfonach takie beztroskie przekroczenie granicy i zajęcie pozycji w obcym państwie wydaje się absolutnie niepojęte. A najważniejsze pytanie brzmi: gdzie był wtedy dowódca plutonu, kompanii, batalionu, brygady?
O całej sytuacji wiadomo niewiele, bo MON i Dowództwo Operacyjne WP nabrały wody w usta, oświadczając jedynie, że incydent był efektem nieporozumienia. Lepszego żartu dawno nie słyszałem. Dobrze, że do podobnej pomyłki nie doszło w czasie strzelania dywizjonu haubic kal. 155 mm.
Czytaj też: MON w natarciu, czyli szybki plan Błaszczaka
Kto tu wydawał rozkazy?
Co tu się zdarzyło? Trudno sobie wyobrazić, że dowódca Śląskiego Oddziału Straży Granicznej dzwoni do dowódcy 6.