Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Dogadają się, rząd mniejszościowy czy wybory?

Scenariusze dla koalicji: kompromis, rząd mniejszościowy, wybory?

Wrzesień 2018 r. Zbigniew Ziobro, Jarosław Kaczyński i Jarosław Gowin podpisują porozumienie o Zjednoczonej Prawicy. Wrzesień 2018 r. Zbigniew Ziobro, Jarosław Kaczyński i Jarosław Gowin podpisują porozumienie o Zjednoczonej Prawicy. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
Dziś dowiemy się, na ile Kaczyński ma „krótki lont”. Zbierają się liderzy PiS, żeby rozmawiać o tym, co dalej z koalicją. Jakie są możliwe – nawet teoretycznie – scenariusze?

Nieprzypadkowo PiS dał swoim koalicjantom czas na przemyślenie zachowania w weekend. Po burzliwym czwartku i buńczucznych deklaracjach posłowie wrócili z Warszawy do swoich okręgów, gdzie czekały ich zapewne niełatwe rozmowy z rodzinami i lokalnymi współpracownikami, wśród których jest wielu beneficjentów obecnego układu. Niedzielne obiady były pewnie dla wielu trudne do przełknięcia. Ta oddolna presja miała ich zmiękczyć przed rozpoczynającym się trudnym tygodniem.

Czytaj też: Kaczyński uderzy. Albo rybka, albo akwarium

Czas, ultimatum lub początek kaskady dymisji

Dziś dowiemy się, na ile Jarosław Kaczyński ma „krótki lont”. Zbierają się bowiem najważniejsi politycy PiS i mogą zdecydować o zerwaniu koalicji albo dać koalicjantom jeszcze niedługi czas, być może wystosowując konkretne ultimatum: warunki brzegowe, na których według „większego koalicjanta” może dojść do zawarcia porozumienia.

Zerwanie koalicji oznaczałoby z kolei szybkie dymisje polityków Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry i (ewentualnie) Porozumienia Jarosława Gowina. Wszystko będzie szło od góry. Najpierw prezydent na wniosek premiera odwoła ministrów, potem premier na wniosek ministrów zdymisjonuje wiceministrów, potem pod topór pójdą szefowie urzędów, wicewojewodowie, prezesi i członkowie zarządów spółek (poprzez rady nadzorcze), a za nimi czynownicy niższych szarż w aparacie państwowym i gospodarce. Cały ten proces potrwa tygodniami lub nawet miesiącami i da stronom czas na ewentualny powrót do rozmów.

Natura i polityka nie znoszą próżni, dlatego na giełdzie już się pojawiły nazwiska potencjalnych następców odwołanych polityków. Na stanowisko Ziobry mógłby zostać powołany Przemysław Czarnek lub Małgorzata Wasserman.

Czytaj też: Czarna polewka, czyli Ziobro kontra Kaczyński

Kapitulacja jednej ze stron

Co się będzie działo w kolejnych dniach? Rozpocznijmy od wariantu, w którym prędzej czy później doszłoby do kompromisu i odnowienia Zjednoczonej Prawicy.

Na krótką metę scenariuszy jest więcej niż prosty wybór „porozumienie czy brak porozumienia”. Równie ważne będzie to, na jakich warunkach do tego porozumienia by doszło. Na razie politycy PiS zachowują się tak, jakby chcieli wymóc na przystawkach omalże bezwarunkową kapitulację: „przyjmijcie to, co dajemy, i bądźcie zadowoleni”. Nie wygląda na to, żeby ziobryści chcieli na to pójść, bo za bardzo ostatnio obrośli w piórka. Choć groźba utraty wszystkich owoców władzy może być bardzo przekonująca.

Drugi wariant, na razie dużo mniej prawdopodobny, zakłada, że to PiS i Kaczyński uginają się pod presją upadku całego projektu politycznego. Oznaczałoby to przyjęcie znacznie zmiękczonej ustawy bezkarnościowej oraz rozwodnienie ustawy futerkowej, m.in. poprzez wprowadzenie długiego vacatio legis. Przystawki będą też obstawały m.in. przy postulatach rozmów rekonstrukcyjnych: chcą utrzymać po dwa stanowiska ministerialne, dostać w końcu część budżetowej subwencji czy gwarancje odpowiedniej liczby miejsc na listach PiS do Sejmu w 2023 r.

Oba te rozwiązania mają bardzo niestabilny charakter, bo strona, która wyraźnie ustąpi, będzie miała pokusę, żeby przy najbliższej okazji się odegrać. A przy takim nastawieniu okazja zdarzy się raczej prędzej niż później.

Czytaj też: Wojna czy pokój? W co grają ziobryści

Małżeństwo z rozsądku

Rozsądek nakazywałby obu stronom dokonać próby realizacji trzeciego scenariusza porozumienia, czyli znalezienia równowagi – rozsądnego kompromisu, który byłby do przyjęcia dla obu stron. Rozwiązania, w którym Kaczyński i PiS utrzymaliby złotą akcję, a koalicjanci zachowaliby autonomię. W ostatni czwartek i w kolejnych dniach uwolniło się jednak po obu stronach tyle złych emocji, że na razie trudno to sobie wyobrazić, a pomysły, co by oznaczał ten „rozsądny kompromis”, są diametralnie odmienne. Słychać to było w słowach Ryszarda Terleckiego o „irytującym eskalowaniu coraz to nowych żądań” przez koalicjantów czy w złośliwościach Joachima Brudzińskiego pod adresem ziobrystów.

Trwający kryzys obnażył głębokie konflikty, podziały i negatywne emocje w obozie władzy. Nawet ten „rozsądny kompromis” nie cofnie tego, co już się zdarzyło, i kolejne miesiące zapewne przyniosą nowe konflikty. To poważny argument, który Kaczyński będzie brał pod uwagę. Trudno rządzić przez trzy lata, przeprowadzać zmiany i przygotowywać się do wyborów 2023 z partnerami, do których nie ma się krztyny elementarnego zaufania. Nawet z trudem wynegocjowany układ może się więc z czasem przewrócić.

Stąd powracające pomysły, żeby do rządu wszedł Kaczyński: jako premier lub pierwszy wicepremier. Prezes byłby arbitrem rozstrzygającym spory (przede wszystkim wynikające z konfliktu Morawieckiego z Ziobrą) i gwarantem zawartego porozumienia.

Czytaj też: Kaczyński robi porządki u zwycięzców

Zrywamy koalicję i co dalej?

Co jeśli Kaczyński podejmie decyzję o zerwaniu koalicji bądź też sytuacja – co często zdarza się w polityce – wymknie się spod kontroli, a kryzys nabierze własnej dynamiki? Rozpocznie się od wspomnianej kaskady dymisji i czyszczenia aparatu państwowego z ludzi Ziobry oraz być może Gowina. Możliwa jest przecież sytuacja, że tylko minister sprawiedliwości i jego ludzie wylądują za burtą, a były minister nauki pozostanie w koalicji.

Rząd stanie się mniejszościowy, co na krótką metę nie jest przesadnym problemem. Premiera, który uzyskał wotum zaufania, bardzo trudno obalić. Konieczne byłoby tzw. konstruktywne wotum nieufności, wymagające nowego kandydata na szefa rządu oraz popierającej go sejmowej większości. W obecnej konfiguracji trudno sobie wyobrazić przeprowadzenie takiego manewru bez PiS – przez partie od Lewicy po Konfederację, z udziałem co najmniej jednego ekskoalicjanta PiS, bo tyle głosów trzeba by zgromadzić.

Czytaj też: Prezes ma pomysł, jak osłabić Ziobrę

Kuszenie potencjalnych partnerów

Kłopoty zaczną się później, bo większość jest jednak potrzebna do uchwalania ustaw, a bez tego trudno realizować poważne projekty. PiS może znów szukać większości w obecnym Sejmie: przejąć jak najwięcej posłów z Solidarnej Polski, Porozumienia oraz Konfederacji, znów próbować dogadać się z PSL (być może licząc na jakiś przewrót pałacowy w partii, bo obecne kierownictwo na taką „randkę z wampirem” się nie wybiera). W grze są też związani z ludowcami kukizowcy.

PiS ma obecnie 235 posłów: 19 wywodzi się z partii Ziobry, a 18 to ugrupowanie Gowina. Z prostego rachunku wynika, że do załatania dziury po samej Solidarnej Polsce potrzeba co najmniej 15 posłów. PSL ma 30 miejsc w Sejmie, Konfederacja – 11.

W kuszeniu partii czy posłów pomóc ma rekonstrukcja rządu, która po odpadnięciu koalicjantów (koalicjanta?) będzie dużo prostsza do przeprowadzenia. Choć nie do końca bezbolesna, bo wciąż będzie trzeba uwzględnić interesy różnych frakcji i osobowości. Dzięki rekonstrukcji i wyrzuceniu przystawek łatwiej będzie jednak kusić współpracą: opróżnione posady można zaproponować potencjalnym partnerom.

Czytaj też: Dezubekizacja totalitarna

Na koniec: wybory

Jeśli się natomiast okaże, że nie da się na dłuższą metę w ten sposób rządzić ani uzupełnić większości, PiS może zrealizować ostatnie groźby i zdecydować się na przyspieszone wybory. Do skrócenia kadencji w sejmowym trybie trzeba większości dwóch trzecich posłów, co wymaga współpracy z opozycją. A opozycji trudno byłoby wytłumaczyć, dlaczego nie głosuje za wyborami, gdyby PiS się na nie zdecydował. Inny wariant, skrócenie kadencji przez prezydenta, byłby możliwy dopiero w przyszłym roku, jeśli rząd nie przedłożyłby budżetu.

Przyspieszone wybory to ryzykowny wariant, o czym Kaczyński przekonał się w 2007 r., gdy zdecydował się na ten ruch w nadziei na wzmocnienie mandatu – i przegrał. Obecna sytuacja jest o tyle podobna, że wówczas PiS także wyrzucił z rządu koalicjantów: Samoobronę i LPR. Przez lata mówiło się, że nauczony tą lekcją Kaczyński już nie pójdzie na taki wariant, ale w polityce nigdy nie należy mówić nigdy. Zwłaszcza że koniunktura zdaje się dalej sprzyjać PiS, a ugrupowania opozycyjne są pogrążone w kryzysach (Koalicja Obywatelska, Lewica, PSL-Koalicja Polska) albo dopiero się budują (Polska 2050 Szymona Hołowni) i wbrew własnym deklaracjom są zupełnie niegotowe na wybory.

Przyspieszone wybory to więc spore ryzyko, ale też duża szansa na przebudowę sejmowej reprezentacji PiS, zastąpienie koalicjantów i niepewnych posłów z własnej partii nowymi, lojalnymi parlamentarzystami. Może więc Kaczyński spróbuje jeszcze raz?

Czytaj też: Totalny odlot tzw. dobrej zmiany w kierunku PRL

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną