Kraj

Morawiecki, Ziobro i inni. Bojownicy o wolność słowa znad Wisły

Zbigniew Ziobro, minister sprawiedliwości w rządzie Mateusza Morawieckiego Zbigniew Ziobro, minister sprawiedliwości w rządzie Mateusza Morawieckiego Łukasz Błasikiewicz / Kancelaria Sejmu RP
Czym ma być wolność w internecie proponowana przez rząd: wolnością trollowania i propagandy? Czy też propozycje legislacyjne są kolejną odsłoną konfliktu w obozie władzy?

Wyrzucenie Donalda Trumpa z licznych serwisów społecznościowych wywołało pełną współczucia reakcję polskich polityków.

Adam Andruszkiewicz, sekretarz stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, stwierdził, że w sieci została wprowadzona cenzura i zagrożony może poczuć się każdy obywatel. W analizie ministra nie zabrakło apokaliptycznych tonów – oto nasila się zwarcie między cywilizacją chrześcijańską a dominującą na Zachodzie cywilizacją śmierci i trendy związane z antycywilizacją przenoszone są do internetu (Andruszkiewicz mówił to w Telewizji Trwam, co pewnie tłumaczy naddatek religijnej retoryki). Stąd prosty wniosek, że rząd musi podjąć działania w obronie wartości i wolności, czyli wprowadzić regulacje chroniące Polki i Polaków przed samowolą władców globalnych sieci.

Ewa Siedlecka: Czego w sieci bronić chce Zbigniew Ziobro?

Ziobro goni Morawieckiego

W podobnym tonie, choć z wykorzystaniem innej retoryki, wypowiedział się 12 stycznia na Facebooku Mateusz Morawiecki. Premier przypomniał polską walkę o wolność przeciwko siłom totalitaryzmu, a w cenzorskich zapędach sieci społecznościowych widzi zagrożenie powrotem tendencji autorytarnych i totalitarnych. „Co nie jest zabronione, jest dozwolone. Także w internecie. Nie ma i nie może być zgody na cenzurę”. A skoro tak, to „zrobimy wszystko, by określić ramy funkcjonowania Facebooka, Twittera, Instagrama i innych podobnych platform. W Polsce regulujemy to odpowiednimi przepisami krajowymi. Zaproponujemy także, aby podobne przepisy zaczęły obowiązywać w całej Unii Europejskiej”.

Zbigniew Ziobro zorientował się, że trochę przespał moment, a inicjatywę przejmuje jego arcyrywal, więc w piątek 15 stycznia pokazał, że nie tylko mówi i pisze, ale działa. Na konferencji prasowej zaprezentował projekt „ustawy wolnościowej”, która ma gwarantować internautom ochronę przed samowolą operatorów sieci społecznościowych. W przypadku usunięcia treści lub konta będzie można złożyć skargę do operatora, który będzie zobowiązany do odpowiedzi w ciągu 48 godz. Jeśli odpowiedź nie zadowoli internauty, będzie mógł się odwołać do Rady Wolności Słowa, która rozpatrzy sprawę w ciągu siedmiu dni. Projekt przewiduje kary – za łamanie wolności słowa będzie można zapłacić nawet 50 mln zł.

Autorzy projektu ustawy użyli kolejnego zestawu argumentów, które najlepiej wyraża podejrzana przez wścibskich dziennikarzy preambuła: „Uznając szczególną wartość konstytucyjną wolności słowa, w celu wzmacniania jej roli w poszukiwaniu prawdy, funkcjonowaniu demokratycznego państwa, poszanowaniu zasady wolności wypowiedzi i godności człowieka, uchwala się niniejszą ustawę”. Wiele więcej zobaczyć nie było można, bo zamiast tekstu projektu Zbigniew Ziobro, metodą premiera Morawieckiego, pokazał zestaw slajdów w powerpoincie.

Czytaj też: Bany w sieci zamiast impeachmentu. Szkoda, że tak późno

Obrońcy wolności i hipokryzja

W każdym razie mamy polityczne wzmożenie, a nawet wewnętrzną rywalizację w obozie władzy o to, kto jest skuteczniejszym obrońcą wolności w internecie. Zapał ten dostrzegły nawet zagraniczne media. Obrońcom owym nie przeszkadza, że od miesięcy w sposób niekonstytucyjny ograniczają liczne wolności Polek i Polaków pod hasłem walki z pandemią. Rządzący argumentują, że ograniczenia te są konieczne ze względu na dobro wyższe, jakim jest ochrona zdrowia i życia. Ciekawe jednak, że nie przekonują ich podobne argumenty operatorów sieci społecznościowych, którzy zdecydowali o usunięciu kont Donalda Trumpa dopiero po ataku prawicowych bojówek na Kapitol i śmierci pięciu osób.

Problemem nie jest jednak niespójność argumentów ani hipokryzja polskich polityków, bo zdążyliśmy do niej przywyknąć. Nawet tak droga im wolność słowa dotyczy tylko sprzyjającego im spektrum ideowego, o innym jej wymiarze mogli się przekonać w ostatnich tygodniach uczestnicy i uczestniczki manifestacji w obronie praw kobiet czy wcześniej w obronie praw osób nieheteronormatywnych. Komunikacja w internecie i sieciach społecznościowych ma coraz większe znaczenie dla życia politycznego i funkcjonowania społeczeństw. Na to, co dzieje się w internecie, szczególnie wrażliwe są społeczeństwa demokratyczne, których podstawowym założeniem jest to, że polityczne wybory i decyzje podejmuje się po otwartej, racjonalnej, publicznej debacie.

Zgodnie z wizjami twórców internetu globalna sieć teleinformatyczna miała być nową agorą sprzyjającą demokratyzacji demokracji przez poszerzenie debaty. Wcześniejsza jej formuła polegająca na komunikacji masowej z udziałem mediów masowych została zastąpiona przez masową komunikację zindywidualizowaną, w której każdy zyskał możliwość nie tylko odbioru, ale i nadawania informacji. Doskonałym wyrazem tego potencjału miały stać się serwisy społecznościowe, jak Facebook i Twitter. Krytyczni obserwatorzy dostrzegli problem na długo przed powstaniem tych serwisów, ich pojawienie się dostarczyło empirycznych dowodów.

Czytaj też: QAnon. Prezydencka teoria spiskowa

Cyfrowa propaganda

Otóż sieci stały się przestrzenią manipulacji i dezinformacji o coraz bardziej „uprzemysłowionym” charakterze. Oxford Internet Institute, jeden z najważniejszych ośrodków badania internetu, w najnowszym raporcie „Industrialized Disinformation. 2020 Global Inventory of Organized Social Media Manipulation” zwraca uwagę, że dziś największym problemem dla jakości debaty publicznej, funkcjonowania sfery publicznej i demokracji jest coraz powszechniejsze sięganie przez służby państwowe, również w państwach demokratycznych, po celowe działania propagandowe i dezinformacyjne prowadzone wobec swoich obywateli, by uzyskać konkretny polityczny cel: od poparcia dla konkretnych polityk po walkę z opozycją i wzmacnianie polaryzacji.

W 2020 r. z metod „cyfrowej propagandy” korzystało 81 państw, a więc o 11 więcej niż w 2019. To właśnie walcząc z tym zjawiskiem, Facebook usunął między styczniem 2019 a listopadem 2020 ponad 317 tys. stron i kont. Polska znajduje się na liście państw, które stosują metody „cyfrowej propagandy” w sposób systemowy, choć zaliczane są one do działań o średnim zaawansowaniu. Cóż, jako ilustrację wystarczy przypomnieć słynną farmę trolli utrzymywaną w swoim czasie w Ministerstwie Sprawiedliwości kierowanym przez Zbigniewa Ziobrę.

Czym więc ma być wolność w internecie proponowana przez przedstawicieli rządu: wolnością trollowania i cyfrowej propagandy? Czy też propozycje legislacyjne są kolejną odsłoną konfliktu wewnątrz obozu władzy? A może zasłoną dymną wobec nagminnych praktyk łamania praworządności i wolności obywatelskich w sferze realnej? Tak, kwestia ładu w internecie i siły prywatnych operatorów w kształtowaniu reguł debaty publicznej jest niezwykle ważna. Powadze tej nie sprzyja instrumentalizacja tematu przez polityków, którzy nie kojarzą się z takimi pojęciami jak prawda, wolność i praworządność.

Czytaj też: Cała Europa trolluje Trumpa

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Sport

Iga tańczy sama, pada ofiarą dzisiejszych czasów. Co się dzieje z Polką numer jeden?

Iga Świątek wciąż jest na szczycie kobiecego tenisa i polskiego sportu. Ostatnio sprawia jednak wrażenie coraz bardziej wyizolowanej, funkcjonującej według trybu ustawionego przez jej agencję menedżerską i psycholożkę.

Marcin Piątek
28.09.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną