Taka wypowiedź – zacytowana w artykule „Gazety Wyborczej” – brzmi sensacyjnie, bo autorką filmu jest Ewa Stankiewicz, jedna z „kapłanek” smoleńskich guseł i wierzeń, która sama wchodziła w relacje z ludźmi sympatyzującymi z putinowską Rosją, gdy w 2011 r. rozpoczęła krucjatę w sprawie „prawdy o Smoleńsku”. Wspierały ją w tym m.in. tajemnicze serwisy internetowe rozsiewające spiskowe teorie o katastrofie, do złudzenia przypominające te, które na zlecenie Kremla zatruwały Zachód dezinformacją. Co więcej, Stankiewicz jest żoną Glena Jorgensena, jednego z „ekspertów” Macierewicza, który wspierał jego kłamliwe, zamachowe teorie i zasiadał w podkomisji smoleńskiej.
Czytaj też: SN przeciwko bezkarności „ślepych bagnetów władzy”
Film „trafił na półkę”?
Cała zaś sprawa dotyczy filmu o katastrofie smoleńskiej, który od dziewięciu miesięcy nie może doczekać się emisji na antenie TVP. I jest tym dziwniejsza, że – jak twierdzi jego współtwórca – ma on dowodzić, iż katastrofę spowodowała seria wybuchów. „Stan zagrożenia”, bo tak jest zatytułowany, miał być pokazany już w dziesiątą rocznicę tragedii w kwietniu. Kolejny termin, czyli ostatnia środa, też okazał się nieaktualny – film został zdjęty na godzinę przed projekcją. Telewizja, która zapłaciła za tę produkcję, znów mówi o kwietniu i kolejnej rocznicy.
Według nieoficjalnych informacji za blokadą emisji stoi Antoni Macierewicz, który miał zarzucić reżyserce, że użyła w nim materiałów podkomisji bez jego zgody. Według „Gazety Wyborczej” były minister obrony użył wszelkich wpływów, by wpłynąć na Jacka Kurskiego. Sama Stankiewicz potwierdza, że film „trafił na półkę” po interwencji „polityka opcji prawicowej”, a ją samą bardzo niepokoi to, co dzieje się w podkomisji, która wciąż nie opublikowała raportu ze swoich prac.
Czytaj też: Rzeczniczka MON bez żadnego doświadczenia
Prawica odwraca się od Macierewicza?
Wróćmy jednak do najcięższego oskarżenia, jakie pada pod adresem Macierewicza. Cała wypowiedź na jego temat – chodzi o cytowanego w artykule Wojciecha Czuchnowskiego i Agnieszki Kublik w „Gazecie Wyborczej” dziennikarza, który zdaje się znać zawartość filmu – brzmi: „Tak w skrócie można powiedzieć, że został w filmie przedstawiony jako »ruski agent«, do tego to się właściwie sprowadzało. Tam jest totalna krytyka jego działań w ostatnich latach”.
Do tej pory oskarżenia na temat rosyjskich powiązań Macierewicza prowadzących do ludzi Kremla czy też podejrzenia dotyczące tego, że jego działalność największą korzyść przynosi Rosji, padały ze strony nielicznych aktywistów, dziennikarzy czy polityków. Żaden z nich nie wywodził się z najbliższych Macierewiczowi środowisk. Dlatego jeśli cytowana przez „Gazetę” wypowiedź dziennikarza dobrze oddaje zawartość filmu, to mamy do czynienia z zupełnie nową sytuacją.
Czytaj też: Stan MON po odwołaniu Antoniego Macierewicza
Dlaczego tyle czekamy na raport?
Oczywiście nasuwa się pewna refleksja, która każe się zastanowić, o co chodzi Ewie Stankiewicz. Czy jej oskarżenie nie jest przypadkiem wyprowadzonym na oślep atakiem, którego podłożem jest brak zapowiadanego od pięciu lat raportu podkomisji Macierewicza? Czy Stankiewicz, która sama podgrzewała i rozsiewała smoleńskie teorie spiskowe, i to właściwie od samego początku (wystarczy przypomnieć film „Solidarni 2010”), rzuca oskarżeniami wobec Macierewicza, bo jej zdaniem „zdradził” sprawę? Bo np. opóźniając publikację raportu, „kryje” Putina, który stoi przecież za tym, co wydarzyło się 10 kwietnia 2010 r.
Jeśli takie byłyby motywacje Stankiewicz, to choć sprawiają wrażenie oderwanych od rzeczywistości, wcale nie muszą takie być. Macierewicz, który sztukę dezinformacji i siania chaosu opanował w stopniu bliskim kremlowskim mistrzom gatunku, doskonale wie, że w Smoleńsku nie było żadnego zamachu. Przyznał to zresztą w rozmowie z byłym szefem wojskowego kontrwywiadu gen. Piotrem Pytlem w 2015 r. – i do dziś nie zaprzeczył. Nie ma żadnych dowodów, które mógłby wpisać do raportu podkomisji. Tym by się on różnił od „raportów” wypuszczanych przez jego były zespół parlamentarny, że miałby status oficjalny, państwowy i jako taki podlegałby analizie i krytyce ekspertów nie tylko z Polski czy Rosji, ale z całego świata. Nietrudno sobie wyobrazić, jak miażdżąca byłaby to krytyka.
Czytaj też: Bezwzględny Ziobro odgrywa Macierewicza
Ani raportu, ani wraku
Raport, którego nie ma, to rzecz bezcenna. Bo ostatnia, która dziś utrzymuje Macierewicza na powierzchni życia politycznego, zapewniając mu prestiż wynikający z pełnienia stanowisk w PiS i MON oraz atrybuty władzy, takie jak pieniądze czy limuzyna z ochroną. Konsekwencją wypuszczenia raportu na światło dzienne byłoby obniżenie i tak marnej reputacji, co prawdopodobnie zakończyłoby jego karierę, spychając go – przynajmniej na jakiś czas – na kompletny margines życia politycznego.
Brak publikacji ma także inny, bardziej destrukcyjny efekt. Niezamknięta sprawa powoduje, że smoleńska trucizna wciąż działa, zatruwa polskie społeczeństwo, utrwalając podziały i utrzymując stan cichej wojny domowej między zwolennikami teorii zamachowych a tymi, którzy trzymają się faktów. Słowem: rozrywa Polskę na pół i paraliżuje ją od wewnątrz. Tak rękami Macierewicza realizuje się jeden z głównych celów strategicznych Putina wobec naszego kraju. Jeden z nich ma raport, którego nie wypuszcza, drugi zaś wrak, którego nie oddaje.
Czytaj też: Kto odpowie za Smoleńsk?