Pierwsze przemówienia rozpoczęły się tuż po 16:30. Na mobilnej trybunie, zaparkowanej przy rondzie Dmowskiego pod hotelem Novotel, po kolei występowali przedstawiciele niemal wszystkich organizacji przygotowujących marsz. Entuzjazm powiększającego się z minuty na minutę tłumu wzbudził zwłaszcza Michał Wawer, członek zarządu Ruchu Narodowego i skarbnik Konfederacji, który od razu zwrócił uwagę, że dzisiejsza Polska to „okryta hańbą republika okrągłego stołu”, niepotrafiąca rozliczyć komunistycznych zbrodniarzy. Dowodem na to jest według Wawra los Stefana Michnika, niedawno zmarłego kapitana Ludowego Wojska Polskiego i komunistycznego sędziego, przyrodniego brata redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”. Wawer podkreślał, że Michnik odpowiedzialny był za śmierć bohaterów narodowych, był przestępcą, którego „adres był doskonale znany”, a mimo to polskie władze nigdy nie pociągnęły go do odpowiedzialności. Dodał, że dzisiejsze państwo „jest silne jedynie wobec słabych, zwłaszcza przedsiębiorców, którym zamyka się biznesy w lockdownie”. Swoje wystąpienie zakończył wezwaniem do „wyrzucenia na zbity pysk z Polski pogrobowców Magdalenki, którzy są dziś wszędzie – w polityce, w służbach, nawet w pałacach biskupich”.
Czytaj też: Jak PiS rozgrywa narodowców
Czyja Warszawa według narodowców
Po nim na scenę wszedł Paweł Kryszczak z Rot Marszu Niepodległości. Zwrócił się do tłumu, w tym momencie szczelnie wypełniającego już całe rondo i kawałek Alei Jerozolimskich, przypominając, że dziś Warszawa „nie należy do Ratusza ani do Unii Europejskiej, tylko do narodu polskiego”. Zarzucił też prezydentowi stolicy utrudnianie życia organizatorom i narażanie ich na niebezpieczeństwo, nawiązując w ten sposób do decyzji ratusza o pozostawieniu na Nowym Świecie betonowych blokad dla ruchu samochodowego. Kryszczak krzyknął potem z trybuny, by „Trzaskowskiego wykopać z ratusza”, wezwał też do składania podpisów pod petycją w sprawie postawienia na warszawskich Powązkach pomnika ofiar rzezi wołyńskiej.
Mikrofon odłożył chwilę przed godziną „W”, gdy na rondzie uformował się już marsz. Na jego czele, jak co roku, szły grupy rekonstrukcyjne. Uwagę mediów, ale też spore kontrowersje wśród uczestników, wzbudzał idący w jednym z pierwszych rzędów demonstracji kilkuletni chłopiec w czarnym hełmie, wystylizowany na żywą replikę Pomnika Małego Powstańca. Dalej ustawiła się kolumna motocyklistów, a za nimi – czoło właściwego marszu, przez idących równolegle członków Straży Narodowej i Straży Marszu Niepodległości oddzielane od reszty pomarańczową liną. Z przodu wyróżniały się też dwa duże transparenty: pierwszy z hasłem „Polska – po Bogu pierwsza”, drugi z napisem „stop totalitaryzmowi” z przekreślonymi znakami sierpa i młota, swastyki i tęczowej flagi. Ostatni przemawiał Robert Bąkiewicz, szef stowarzyszenia Marsz Niepodległości, najważniejsza postać polskiej skrajnej prawicy. W krótkim wystąpieniu stwierdził, że wtedy, w 1944 r., zagrożeniem dla Polski był komunizm, dzisiaj są nimi liberalizm i lewica, których miejsce jest na śmietniku historii. O godz. 17:00 zawyły syreny, w tłumie odpalono race.
Czytaj też: Polskie zbiórki narodowe
Wojna na pieniądze i media
Zaraz potem z głośników puszczono pierwszy utwór całego wydarzenia, którym był „Sen o Warszawie” Czesława Niemena. To zresztą niejedyny moment, w którym narodowcy próbowali odejść od historyczno-rekonstrukcyjnej estetyki marszu, unowocześniając ją i wpisując w kulturowy główny nurt. Zaraz po Niemenie z głośników popłynęły utwory hip-hopowe, a wykrzykiwane hasła i kolejne mowy organizatorów co rusz nawiązywały do bieżącej sytuacji politycznej w kraju i na świecie. Już po godzinie „W” Bąkiewicz znów przemówił do zgromadzonych, przypominając im, że trwa wokół nich wojna: „Nie na karabiny, czołgi czy samoloty, ale na pieniądze i media”. Powtarzał, że za pomocą redakcji „polskojęzycznych, choć na pewno nie polskich, Niemcy budują nam świat”. Wezwał też do wejścia na barykady i walki w wojnie „o pamięć historyczną i kulturową”.
Choć od wyłączenia syren minął już kwadrans, pochód wciąż nie ruszał z Ronda Dmowskiego. Szef Marszu Niepodległości zaordynował jeszcze odśpiewanie „prawdziwego polskiego hymnu – Roty”, jednak tłum, choć wielotysięczny, nie odpowiedział. „Rota” leciała z głośników, do śpiewania przyłączyło się niewiele osób. Marsz zaczął przesuwać się dopiero, gdy Kryszczak, oficjalny organizator wydarzenia, w sarkastycznym tonie „otworzył zgromadzenie publiczne” i powiedział, że „teraz już może prosić o nieużywanie pirotechniki”. Policja nie reagowała, choć wszystkie zgromadzenia zgłoszone na ten dzień do Ratusza, mające jako miejsce rozpoczęcia Rondo Dmowskiego, oficjalnie zaczynały się o pełnej godzinie.
Czytaj też: Wyznania polskiego narodowca
Brak reakcji policji
Marsz szedł Alejami Jerozolimskimi, Nowym Światem, Krakowskim Przedmieściem, ul. Miodową aż do pl. Krasińskich w dość wolnym tempie i leniwej atmosferze. Nieregularne okrzyki „Cześć i Chwała Bohaterom” i „Jedna kula, jeden Niemiec” mieszały się z odtwarzanymi z głośników powstańczymi piosenkami. Organizatorzy narzekali też, że policja, poruszająca się w kolumnie przed czołem marszu, robi to za wolno, blokując uczestników demonstracji. Samochód z nagłośnieniem zamilkł, gdy tłum skręcił w Nowy Świat – Kryszczak nakazał przejście na „głośniki pielgrzymkowe”, które na plecach niosło w marszu kilku mężczyzn. Jakiś czas potem doszło do jednego z nielicznych spięć w czasie całego wydarzenia.
Na wysokości kamienicy pod adresem Nowy Świat 27 demonstranci zatrzymali się, bo na balkonie, frontem do ulicy, baner z hasłami antyfaszystowskimi i tęczową flagę wywiesili działacze młodzieżówki Partii Razem. W okolicach tego miejsca rok temu narodowcy zrzucili na ziemię i spalili tęczową flagę z symbolem Polski Walczącej. Tym razem jednak wejście do kamienicy kordonem obstawiła policja, a tłum od funkcjonariuszy linami oddzielała Straż Marszu Niepodległości. Mimo to pod adresem lewicowej młodzieży poleciała fala inwektyw: „hitlerowcy”, „pedały”, „faszyści”, „zakaz pedałowania”, „Antifa – łowcy HIV-a”. Policja na te hasła nie reagowała, odciągała jedynie od wejścia do kamienicy młodych mężczyzn ze szklanymi butelkami z piwem, odradzając im „niepotrzebne prowokacje”.
Czytaj także: Dom Powstańca Warszawskiego. Pomagać cały rok, a nie tylko 1 sierpnia
Hasła nawołujące do przemocy
Im dłużej trwał marsz, tym cichsze i bardziej sporadyczne były okrzyki jego uczestników. Na wysokości Hotelu Bristol organizatorzy zaczęli intonować piosenki wojskowe i powstańcze, ale mało kto w tłumie znał ich słowa, więc inicjatywa szybko przerodziła się w jednoosobowy recital muzyczny. Ożywić maszerujących udało się dopiero przed pl. Krasińskich, gdzie po raz kolejny kilkukrotnie wybrzmiało „Cześć i Chwała Bohaterom”. Tam też zgromadzenie miało zakończyć się częścią artystyczną.
Zanim jednak organizatorzy ją rozpoczęli, Bąkiewicz demonstracyjnie schował za pomnik Powstańców stojącą obok polskiej i warszawskiej flagę Unii Europejskiej. Zaraz potem zaczął skandować: „Tu jest Polska, nie Bruksela”. Na placu na narodowców czekała też blisko czterdziestoosobowa demonstracja antyfaszystowska, której uczestnicy wyciągnęli w kierunku marszu białe róże. Choć do bezpośredniej konfrontacji nie doszło, uderzała dysproporcja – kilkudziesięcioosobową grupę oddzielało od tłumu ponad stu policjantów, choć to narodowcy wykrzykiwali hasła nawołujące do przemocy, jak chociażby słynne: „Tej jesieni zamiast liści wisieć będą komuniści”.
Emocje wzbudzała przede wszystkim obecność wśród antyfaszystów Bartosza Kramka, działacza na rzecz praw człowieka, niedawno wypuszczonego z aresztu po wpłaceniu 355 tys. zł poręczenia. Niektórzy z członków Straży Marszu Niepodległości wskazywali go sobie palcem jako „tego mężczyznę zamieszanego w sprawy szpiegowskie z Rosją”. W pewnym momencie do antyfaszystów zwrócił się również Bąkiewicz, namawiając do wspólnego skandowania: „Cześć i Chwała Bohaterom”. Ci jednak nie odpowiedzieli, co z kolei wywołało buczenie ze strony narodowców.
Czytaj też: „Taka Ukraina, tylko bardziej”. Zagraniczni dziennikarze o Polsce
Ani spokoju, ani pokoju
W tym roku Marsz Powstania Warszawskiego przeszedł ulicami stolicy bez konfrontacji z jego przeciwnikami. Do pewnego stopnia był to scenariusz do przewidzenia – Polacy oswoili się z sytuacją pandemiczną, która nie wzbudza już aż takich emocji, znacznie niższa w porównaniu z latem 2020 r. jest też temperatura sporu tożsamościowego. Nie znaczy to jednak, że demonstracja narodowców była wydarzeniem spokojnym i pokojowym. Jak co roku skrajna prawica na każdym kroku mieszała pamięć o Powstańcach z bieżącą polityką, otwarcie przy tym głosząc mowę nienawiści. Służby porządkowe znów pozostały na to obojętne. W ten sposób radykalny, wykluczający nacjonalizm wchodzi w Polsce do głównego nurtu sfery publicznej. Im dłużej władze będą wobec niego bierne, tym mocniej się on tam zakorzeni.
Czytaj też: Trzaskowski, Antifa, Soros. Polska prawica na tropie spisków