Od czasu wprowadzenia stanu wyjątkowego na polsko-białoruskiej granicy sytuacja zmieniła się radykalnie. Wcześniej koczowali na niej zziębnięci, przemoczeni, głodni, chorujący uchodźcy, uwięzieni z jednej strony przez uzbrojony kordon pograniczników białoruskich, po drugiej – polskich. A w nadgranicznych lasach aktywiści spotykali głodnych, wystraszonych ludzi, którym polscy funkcjonariusze demolowali telefony komórkowe i których wypychali na stronę białoruską, odmawiając przyjęcia wniosku o status uchodźcy.
Teraz w Usnarzu Górnym koczują – jak to określił szef MSWiA Mariusz Kamiński – sfraternizowani ze służbami białoruskimi ludzie korzystający z transportu białoruskich funkcjonariuszy, stale dożywiani, zaopatrzeni w śpiwory, namioty i co tylko dusza zapragnie. Zostało to zilustrowane na rządowej konferencji sielankowymi zdjęciami z pikniku na granicy, w tym zdjęciem radosnego chłopaka, który przez okno łazika białoruskiej straży granicznej pokazuje znak „V”.
Czytaj też: Strażnicy na granicy
Problem humanitarny? Zniknął
„Co więcej, korzystają ze środków transportu, są tam dowożeni na granice. Służby białoruskie identyfikują nowe twarze” – stwierdził Kamiński. Nie ma już głodnych, błąkających się po lasach. Są turyści przywiezieni samolotami z Iranu i „obywatele Afganistanu, którzy od wielu lat mieszkają w Rosji, pracują tam zawodowo, zostały im złożone propozycje wyjazdu do UE. Wiemy, ile płacą: po 5,5 tys. dol. od osoby.