Przed takim scenariuszem od dawna ostrzegają organizacje pozarządowe. Grupa Granica skupiająca fundacje i stowarzyszenia działające w rejonie przygranicznym z Białorusią zaapelowała, aby do strefy zamkniętej przez stan wyjątkowy dopuścić medyków: „Jeśli nic nie zrobimy, znajdziemy tam masowy grób!”.
Na granicy zmarło już pięć osób. Jedną z nich znaleziono po stronie białoruskiej, pozostałe skonały w Polsce, kraju, który jest sygnatariuszem konwencji międzynarodowych o prawach człowieka i humanitarnym traktowaniu uchodźców. Mąż kobiety znalezionej po stronie białoruskiej w wypowiedzi dla tamtejszej telewizji (przyznajmy, mało wiarygodnej) oskarżył polskie służby, że umierającą Irakijkę funkcjonariusze z orzełkami po prostu przeciągnęli po ziemi na teren białoruski. I mamy słowo przeciwko słowu, bo Straż Graniczna stanowczo zaprzeczyła.
Od 2 września, czyli wprowadzenia stanu wyjątkowego w trzykilometrowym pasie wzdłuż całej granicy z Białorusią, opinia publiczna zdana jest wyłącznie na suche komunikaty służb państwowych. W zasadzie sprowadzają się do statystyk: tyle i tyle udaremnionych prób przekroczenia granicy, tylu i tylu cudzoziemców zatrzymanych. No i o przypadkach śmierci, ale, co się podkreśla, z winy Łukaszenki, Polska w tej sprawie ma czyste ręce.
Co z zatrzymanymi dzieje się dalej – nie wiadomo. Czy przebywają w zamkniętych ośrodkach Straży Granicznej i są poddawani procedurze weryfikacyjnej, po zakończeniu której dostaną status osoby objętej ochroną międzynarodową? Czy też, jak twierdzą aktywiści organizacji pomocowych, wywożeni są na granicę i tam wypychani na białoruską stronę?
Czytaj też: Strażnicy na granicy. Kim są?
Wojna w głowach
Stan wyjątkowy uniemożliwia wjazd do stref nadgranicznych dziennikarzom. Na Litwie i Łotwie, gdzie też wprowadzono przy granicach stany nadzwyczajne, dziennikarze dostają przepustki umożliwiające im pracę w tych rejonach. W Polsce nie wolno. Mówi się o wojnie hybrydowej prowadzonej przez reżim Łukaszenki, a skoro wojna, to dziennikarzy nie wpuścimy. Dla ich własnego bezpieczeństwa.
W latach 90. jeździłem do oblężonego Sarajewa. Toczyła się prawdziwa wojna, ale żadna ze stron nie zakazywała wjazdu dziennikarzom. Jedziecie na własne ryzyko – informowano. No chyba, że dziennikarz chciał oficjalnie dostać się do miejsc, gdzie popełniano zbrodnie wojenne (np. do Srebrenicy). Tam nie wolno, a dopiero później dowiadywaliśmy się, że w ciszy przed światem, bez kamer i aparatów fotograficznych, dochodziło do masowych rozstrzelań.
Wojna, która trwa przy polsko-białoruskiej granicy, toczy się w głowach tych polityków, którzy zarządzają strachem przed uchodźcami. Od 2015 r. społeczeństwo jest mamione opowieściami o obcych, że to islamiści-terroryści, że roznoszą choroby, że prawdziwi Polacy znikną w muzułmańskim oceanie, jaki się nad Wisłą rozleje. To skuteczna manipulacja, która przynosiła i przynosi PiS głosy wyborcze. Część społeczeństwa dała się zdemoralizować i wierzy, że tylko Jarosław Kaczyński wraz ze swoim orszakiem potrafi obronić ojczyznę i czystą krew narodową.
Tym chętniej więc uwierzono, że mamy teraz stan wojny, i wprowadzenie trybu wyjątkowego nie budzi masowych protestów. Tymczasem to jasne jak słońce: stan wyjątkowy wprowadzono i zakazano wjazdu dziennikarzom, aby ukryć prawdę o zachowaniu polskich służb wobec uchodźców, o pushbackach zakazanych przez prawo międzynarodowe, o osobach, które przedostają się przez zasieki i nikt nie niesie im pomocy humanitarnej, a medyczna jest przeważnie spóźniona. Obowiązuje określenie, że to „nielegalni imigranci”, a więc tacy, którzy nie zasługują na ludzkie traktowanie. Janina Ochojska powiedziała niedawno, że nie ma nielegalnych ludzi. Wszystkim należy się pomoc, jeżeli jest potrzebna.
Czytaj też: Polska ma ludzi na sumieniu. A ja? Co z moim sumieniem?
Obciążone sumienie władzy
Z pomocą spieszą organizacje obywatelskie. Krążą listy niezbędnych rzeczy: ubrań, odzieży przeciwdeszczowej, ciepłych skarpet, czapek, termosów, kalorycznych batonów itp. Przygotowywane są z nich pakiety ratunkowe dla uchodźców, którym udało się przekroczyć granicę i teraz błąkają się po lasach i bagnach. Społeczne patrole monitorują te miejsca i przekazują pakiety napotkanym wędrowcom. Ta akcja nabiera tempa, w ludziach budzi się potrzeba aktywizmu społecznego.
Skrzykują się lekarze i ratownicy. Jeden z warszawskich lekarzy ogłosił nabór chętnych na wyjazdy nadgraniczne z pomocą medyczną. Założył, że pomoc będzie udzielana poza strefą stanu wyjątkowego, bo przecież posterunki nie przepuszczą medyków zameldowanych poza terenem nadgranicznym.
Rzecz w tym, że taką pomoc medyczną i rzeczową powinno zorganizować państwo, a nie zwykli obywatele działający, co widać jak na dłoni, wbrew intencjom swojego państwa. W rejon stanu wyjątkowego powinni być wpuszczani nie tylko dziennikarze, ale też medycy i organizacje pomocowe. Powinien tam stale dyżurować Polski Czerwony Krzyż.
Oczywiście mam świadomość, że władza jest nieugięta i nie zmieni swoich zasad. Humanitaryzm w nich się nie mieści. Ale ta władza musi wiedzieć, że każda śmiertelna ofiara tam, na granicy z Białorusią, obciąża nie tylko reżim z Mińska, ale też jej konto. I jej sumienie.
Siedlecka: Moralnie ta śmierć obciąża władzę