Żyjemy w niebezpiecznych czasach. W cieniu wojny w Doniecku, przygotowań Rosji do zajęcia Ukrainy i zainstalowania na jej terenie prorosyjskiej administracji. Na dokładkę granicę Polski nadal szturmują zdesperowani uchodźcy, którzy chcą za wszelką cenę dostać się do Europy. Nie można jednak być tym wszystkim zaskoczonym – świat nie jest i nigdy tak naprawdę nie był oazą spokoju. Chociaż przez lata wielu z nas wydawał się udomowiony i niemalże swojski. A prawda jest taka, że mieliśmy do czynienia ze swoistym antraktem. Ciszą przed kolejną burzą.
Dla Polaków każda wojna, jak to miało miejsce już nieraz w historii, to zarazem powrót do znanych toposów („za wolność waszą i naszą”, „polski żołnierz jest najlepszy na świecie”) i szansa na ich przemyślenie. Biorąc udział w kolejnych konfliktach zbrojnych, powracaliśmy już do tych identyfikacji, ale też budowaliśmy lub nawet więcej: wymyślaliśmy na nowo swoją tożsamość. Ostatnio angażując się czynnie w misję w Afganistanie i Iraku wyrażaliśmy aspiracje do uzyskania statusu pełnoprawnych obywateli świata. Niebagatelną rolę odegrało też pragnienie zbudowania trwałych sojuszy – to była nasza inwestycja w bezpieczeństwo. Jak opłacalna, przekonamy się prawdopodobnie już wkrótce.
Czytaj też: Wierzący, niewierzący, uchodźcy. Zaproście ich do stołu
„Ci młodzi, naiwni Polacy”
W jednym z ostatnich „Przeglądów Politycznych” znany filozof, tłumacz i eseista Francesco Cataluccio wspomina swoją wizytę w Warszawie z grudnia 1979 r.