Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Uchodźcy nie wzięli się znikąd. Mamy wobec nich zobowiązanie

Uchodźcy w okolicy Szudziałowa Uchodźcy w okolicy Szudziałowa Agnieszka Sadowska / Agencja Gazeta
Od odpowiedzialności uciec się nie da, a wyparty problem powróci ze zdwojoną siłą.

Żyjemy w niebezpiecznych czasach. W cieniu wojny w Doniecku, przygotowań Rosji do zajęcia Ukrainy i zainstalowania na jej terenie prorosyjskiej administracji. Na dokładkę granicę Polski nadal szturmują zdesperowani uchodźcy, którzy chcą za wszelką cenę dostać się do Europy. Nie można jednak być tym wszystkim zaskoczonym – świat nie jest i nigdy tak naprawdę nie był oazą spokoju. Chociaż przez lata wielu z nas wydawał się udomowiony i niemalże swojski. A prawda jest taka, że mieliśmy do czynienia ze swoistym antraktem. Ciszą przed kolejną burzą.

Dla Polaków każda wojna, jak to miało miejsce już nieraz w historii, to zarazem powrót do znanych toposów („za wolność waszą i naszą”, „polski żołnierz jest najlepszy na świecie”) i szansa na ich przemyślenie. Biorąc udział w kolejnych konfliktach zbrojnych, powracaliśmy już do tych identyfikacji, ale też budowaliśmy lub nawet więcej: wymyślaliśmy na nowo swoją tożsamość. Ostatnio angażując się czynnie w misję w Afganistanie i Iraku wyrażaliśmy aspiracje do uzyskania statusu pełnoprawnych obywateli świata. Niebagatelną rolę odegrało też pragnienie zbudowania trwałych sojuszy – to była nasza inwestycja w bezpieczeństwo. Jak opłacalna, przekonamy się prawdopodobnie już wkrótce.

Czytaj też: Wierzący, niewierzący, uchodźcy. Zaproście ich do stołu

„Ci młodzi, naiwni Polacy”

W jednym z ostatnich „Przeglądów Politycznych” znany filozof, tłumacz i eseista Francesco Cataluccio wspomina swoją wizytę w Warszawie z grudnia 1979 r. A był to szczególny rok – Związek Radziecki najechał na Afganistan. Cataluccio obrazowo relacjonuje, że pamięta huk wielkich samolotów, które przelatywały nad stolicą Polski w drodze do Kabulu. Najciekawsza w jego opowieści jest jednak reakcja na rosyjską inwazję części młodych Polaków, którzy „zaczęli organizować coś w rodzaju międzynarodowych brygad (do których trafiło również trochę Czechów i Bośniaków), mających przyjść z pomocą mudżahedińskim wojownikom w imię zasady: wróg mojego wroga jest moim przyjacielem”. Dla wielu z nich postawa taka była kontynuacją tradycji walki o wolność: „ci młodzi, naiwni Polacy włączyli się w patriotyczną tradycję, która skłoniła wielkiego romantycznego poetę Adama Mickiewicza do próby zorganizowania w Konstantynopolu (gdzie zmarł na cholerę) legionu walczącego przeciwko Rosjanom w wojnie krymskiej”.

Bilans tego patriotycznego zapału nie był dla części z nich pozytywny. Wielu młodych Polaków przerażonych nietolerancją i okrucieństwem mudżahedinów powróciła wkrótce do ojczyzny, ale byli i tacy, którzy ponieśli śmierć w afgańskich górach – tak jak znany z nich najlepiej Leszek Zondek. Ale i to doświadczenie nie odstraszyło następnych pokoleń od udziału w romantycznych, acz niebezpiecznych przedsięwzięciach.

Bardzo podobne rozczarowanie – jak u młodych uczestników wojny afgańskiej z lat 80. – było udziałem anarchisty Marka Kurzyńca i jego kompanów, którzy za przykładem starszych kolegów i przodków stanęli już w wolnej Polsce po stronie bitych i upokarzanych przez Rosjan w „obozach filtracyjnych” czeczeńskich górali. Ich wojenna wyprawa do Czeczenii o mało nie zakończyła się tragicznie – zostali porwani przez jedną z grup bojowników i dopiero pod długich pertraktacjach wykupieni przez polski rząd.

Czytaj też: Golgota uchodźców

Afganistan i Irak: wojaże w obronie wolności

Kolejny raz Polacy ruszali na wojnę za granicę po 11 września 2001 r. Rodzimy kontyngent wraz z żołnierzami USA i NATO szukał w górach Hindukusz Bin Ladena, a potem bezskutecznie przeczesywał cały Irak, namierzając broń masowego rażenia. Polska zaangażowała się bardzo mocno i ugrzęzła na długie lata na Bliskim Wschodzie – bez efektu „szerząc demokrację” i budując, często bez znajomości lokalnej specyfiki, struktury państwowe oparte na zachodnich wzorcach. Obywatele Polski byli najpierw niechętni naszemu militarnemu zaangażowaniu, a demonstracje antywojenne organizowane przez Filipa Ilkowskiego z „Pracowniczej Demokracji” cieszyły się na początku konfliktu dużym jak na nasze warunki zainteresowaniem. Potem sprawa spowszedniała, a na protesty przeciwko wojskowej interwencji na Bliskim Wschodzie przychodziło coraz mniej osób.

I tym razem bilans polskich wojaży w obronie wolności nie wypada najlepiej – i powinien skłonić do przemyślenia meandrów narodowej duszy, która za każdym razem, gdy „świat wypada z ram”, wzywa, żeby bić się „za wolność waszą i naszą”. Liczba ofiar wojny w Afganistanie i Iraku przeraża. Amerykański Uniwersytet Browna opublikował nie tak dawno dane podsumowujące koszty trwającego 20 lat konfliktu w Afganistanie – zginęło w nim ponad 165 tys. osób. Natomiast w 2006 r. prestiżowy brytyjski tygodnik medyczny „The Lancet” opublikował szacunkową liczbę ofiar po stronie irackiej od marca 2003 do czerwca 2006 r., która wyniosła blisko 655 tys. Nie ma za wielu powodów do dumy. Za przykład niech posłuży wydanie przez rząd lewicy zgody na zorganizowanie na terenie naszego kraju „tajnych więzień CAI”, w których torturowano zatrzymanych bez wyroku talibów i bojowników islamskich.

Czytaj też: Polska nie zostawia przyjaciół w potrzebie? Zostawiła

Między idealizmem a izolacjonizmem

Te wszystkie rozczarowania i negatywne doświadczenia mają swoje realne konsekwencje. Nie pozostają bez wpływu na polską tożsamość – studzą zapał do wychylania się poza własne opłotki i wprost prowadzą do postawy izolacjonistycznej („moja chata z kraja”). Polacy są więc rozpięci pomiędzy dwiema tożsamościami. Z jednej strony w romantycznym odruchu są w stanie zaangażować się w obronę uciśnionych i bitych. Z drugiej zaś zamykają się na innych i świat.

To rozdarcie polskiej duszy widać szczególnie dobrze na wschodniej granicy. Żeby je przezwyciężyć i przemyśleć, musimy przyjąć do wiadomości, że budzący u wielu Polaków lęk imigranci, którzy stoją teraz u naszych bram, to nie kto inny, tylko potomkowie tych, „których dotknęło nieszczęście”, a z ich domów w Afganistanie i Iranie zostały ruiny. Oni nie wzięli się znikąd! Mamy wobec nich zobowiązanie. Dlatego jako wspólnota musimy teraz wziąć za nich w rozsądnych ramach – mając świadomość, że są cynicznie wykorzystywani przez Białoruś i Rosję – odpowiedzialność.

Tylko że obserwowana tendencja jest zupełnie odwrotna. W miarę pogłębiania się kryzysu wskaźnik akceptacji dla przyjmowania migrantów systematycznie spada, a postawy Polaków stają się coraz bardziej wrogie. Jakbyśmy nie chcieli przyjąć do wiadomości, że nie wzięli się na granicy z powietrza, lecz są „produktem” działań naszych i polityków, których można wskazać z imienia i nazwiska. Od odpowiedzialności uciec się nie da, a wyparty problem powróci ze zdwojoną siłą. Trzeba coś dla nich zrobić. W myśl hasła: „za wolność naszą i waszą”.

Czytaj też: To jest strefa śmierci

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną