Dopiero teraz spełniły się słowa premier Beaty Szydło z 2016 r., że Polska przyjęła 2 mln uchodźców z Ukrainy. Zresztą 2 mln już przekroczyliśmy. Część z nich jedzie w głąb Europy, ale exodus się nie skończył, napływają nowi, teraz już uciekający prosto spod bomb. Premier Szydło mówiła wtedy o „uchodźcach” z Ukrainy, żeby uzasadnić, dlaczego Polska nie zgadza się na unijną relokację sześciu tysięcy uchodźców z ogarniętej wojną Syrii. Teraz historia się powtarza, tylko w jeszcze bardziej pokrętny sposób. Polski rząd nie chce rozmawiać z Unią o relokacji uchodźców z Polski, bo boi się stworzyć precedens: kiedyś przecież Unia może znowu chcieć relokować do nas ludzi o innym kolorze skóry lub innej religii. A takich nie chcemy i przeciwko nim na granicy postawiliśmy zasieki, mur za 1,6 mld zł i kordony wojska. A dla pomagających im wolontariuszy prokuratura żąda kar i aresztów.
Koordynowana centralnie relokacja – zdaniem samorządowców, którzy pomagają uchodźcom z Ukrainy – jest dziś najpotrzebniejsza. „Mamy zasadę – żadnych relokacji. Jak ktoś chce tu zostać, to zostaje, a jak chce wyjechać, to wyjeżdża. Nikogo nie zmuszamy do niczego” – powiedział w niedawnym wywiadzie dla „Polska The Times” wicepremier Jarosław Kaczyński. Tylko że relokacja nie musi polegać na zmuszaniu.
Kaczyński dodał jeszcze: „I druga zasada: nie chodzimy po prośbie. Oczywiście uważamy, że należy nam się jakaś pomoc, ale po prośbie nie chodzimy”. Pieniądze od rządu – to akurat druga najważniejsza rzecz, o której mówią samorządowcy. A więc te najważniejsze dla ogarnięcia kwestii uchodźców z Ukrainy sprawy okazują się wykluczone „dla zasady” przez rząd PiS. Skąd te „zasady” się wzięły i czemu służą?