Dniepr, miasto w środkowej Ukrainie. Gdy Alina Tieplitskaja usłyszała, że jest wojna, w pierwszym odruchu okleiła okna taśmą. Tak to zapamiętała z lekcji w sowieckiej szkole: gdy lecą bomby, trzeba wzmocnić szyby, żeby nie wypadły. Później nie było już czasu na myślenie o prozaicznych sprawach. Jako dyrektorka Federacji Żydowskich Organizacji w Ukrainie, jednej z największych w kraju, miała pełne ręce roboty: pomagała na miejscu, rozsyłała prezenty purimowe, przyjmowała ludzi, głównie z Charkowa, którzy docierali setkami dziennie. Opowiadali straszne rzeczy o wojnie: – Mówili, że najpierw u nich, a za chwilę u nas będzie tak samo. Nie mogliśmy dłużej czekać – opowiada. W Dnieprze takich śladów wojny jeszcze nie było, choć dało się usłyszeć ostrzał pobliskiego lotniska.
Gdy zapadła decyzja o wyjeździe, Alina chodziła bezradnie po domu, zastanawiając się, co zabrać. Mąż był lepiej zorganizowany, wcześniej uciekał przed wojną w Gruzji. Nie czują się Ukraińcami. Ona mówi o sobie: – Jestem Żydówką mieszkającą w Ukrainie. On: – Jestem Gruzinem mieszkającym w Ukrainie. Niektórzy nadal pamiętają, że podczas II wojny światowej część Ukraińców pomagała Niemcom mordować Żydów.
W Dnieprze przed rosyjską napaścią mieszkało ok. 60 tys. Żydów, więcej tylko w Kijowie (ok. 100 tys.). Szacuje się, że w całym kraju jest, było ich pół miliona.
6 marca Alina i mąż z dwójką nastoletnich dzieci wyjechali autokarem ku Mołdawii. Podróż, która zwykle zajmuje dziesięć godzin, trwała ponad dwa dni, mordęga.