Suwałki są dziś jak Fulda w czasie zimnej wojny. Jeśli Rosja zaatakuje państwa bałtyckie i Polskę, obrona lądowych korytarzy komunikacyjnych prowadzących z Suwałk na Kowno i z Sejn na Wilno przed ofensywą z Obwodu Kaliningradzkiego i Białorusi będzie jednym z głównych zadań sił zbrojnych Polski, Litwy i innych krajów NATO tworzących wielonarodowe zgrupowania po obu stronach granicy.
Z punktu widzenia Rosjan przecięcie tego terytorialnego przesmyku może być kluczowe dla odcięcia sił sojuszniczych w państwach bałtyckich i stworzenia ulubionego na Kremlu stanu faktu dokonanego, nawet bez konieczności zajmowania całej Litwy, Łotwy i Estonii.
NATO zdaje sobie sprawę, że obrona tego odcinka musi być niezwykle silna, a od czasu wprowadzenia nowej koncepcji strategicznej po szczycie w Madrycie już wiadomo, że ma ona nie dopuścić, by przeciwnik w ogóle wszedł na terytorium Sojuszu. Aby to było realne, będące na pierwszej linii państwa członkowskie powinny dysponować zdolnościami i siłą ognia gwarantującymi powstrzymanie pancernej inwazji.
Dlatego Polska, od lat dostrzegająca to zagrożenie, planowała wprowadzić do uzbrojenia sprzęt nazywany niszczycielami czołgów, czyli pojazdy zdolne do skonfrontowania się z siłami pancernymi przeciwnika, a niekoniecznie będące czołgami. Przymiarki do koncepcji artyleryjskiej – mobilnych dział przeciwpancernych – porzucono kilka lat temu na rzecz koncepcji rakietowej, mobilnych wyrzutni przeciwpancernych pocisków kierowanych. To kontynuacja dawnego podejścia, bo stacjonujący w Suwałkach dywizjon artylerii przeciwpancernej – od trzech lat z powrotem przemianowany na pułk – jest wyposażony w już muzealne radzieckie pociski Malutka, zamontowane na równie archaicznych pojazdach BRDM. Na współczesne rosyjskie czołgi i inne wozy opancerzone to żadna zapora, dlatego uzbrojenie suwalskich artylerzystów w coś naprawdę nowoczesnego było od dawna bardzo potrzebne.
Czytaj też: Czy przecenialiśmy armię Rosji? Mówi znany zachodni analityk
Nowocześnie, ale drogo
MON stawia na rozwiązanie rakietowe, ale lekkie i wysoce mobilne. Uzbrojeniem niszczycieli czołgów mają być brytyjskie pociski przeciwpancerne Brimstone produkcji europejskiego konglomeratu MBDA. Są uznawane za lepsze od amerykańskich Hellfire′ów, najbardziej rozpowszechnionych w tej klasie. Mają większy zasięg, większą precyzję i bardziej zaawansowane naprowadzanie, dzięki czemu są w stanie pierwszym strzałem neutralizować nawet pojazdy wyposażone w aktywne systemy obrony. Po inwazji na Ukrainę Rosja nie ma już za wiele tak nowocześnie wyposażonych czołgów, ale też polski zakup nie jest realizowany z myślą o odpieraniu napaści pojutrze (zresztą Rosja nie byłaby do niej zdolna). Brimstone ma zaplanowaną ścieżkę technologicznego rozwoju na najbliższą dekadę, jest pociskiem wielozadaniowym i możliwym do zastosowania na wielu nośnikach – tak naprawdę wyrzutnie lądowe są ostatnią ewolucją systemu, wcześniej były samoloty i śmigłowce.
Zalety Brimstona (czyli kamienia siarkowego) mają swoją cenę, dosłownie. Jeden pocisk kosztuje – a to wiedza z raportów brytyjskich sił zbrojnych dla parlamentu – ponad 100 tys. funtów i aż strach to przeliczać przy obecnym trendzie spadkowym złotego. Jak w każdym systemie rakietowym to właśnie pociski będą największym wydatkiem. Szczególnie że – jak przy innych ostatnio ogłaszanych planach – MON ma gest i życzy sobie sformować przynajmniej cztery pułki przeciwpancerne przy istniejących dywizjach wojsk lądowych. Każdy pułk ma się składać z czterech baterii po osiem wozów-wyrzutni. Na każdym znaleźć się ma kontener startowy z ośmioma pociskami. W sumie daje to jednostkę ognia jednego pułku liczącą 256 pocisków. Wziąwszy pod uwagę niezbędny zapas amunicji, minimum, jakie należy kupić dla jednego pułku, to tysiąc Brimstone′ów. Pułków, jak dywizji, ma być w przyszłości więcej niż cztery. Podobnie więc jak w przypadku 500 HIMARS-ów z USA Polska szykuje się do zamówienia większej ilości tego uzbrojenia, niż do tej pory wyprodukował brytyjski przemysł.
Realność takiego zamiaru zweryfikuje przyszłość. Budżet też może zatrzeszczeć, bo dziś ramowa umowa nie ma precyzyjnej wartości – szacunkowo oceniana jest na kilka miliardów złotych. Jeśli istotnie będziemy chcieć tysiąc rakiet dla jednego pułku, na same pociski trzeba będzie wydać 2,2 mld – ostrożnie oceniając. Nie można wykluczyć – a takie są intencje – że brytyjskie pociski będą ostatecznie produkowane w Polsce, choć na pewno nie dla pierwszych dostaw.
Czytaj też: A polska artyleria? Mizerna. Z Rosją nie miałaby szans
Jakie szanse ma ten projekt
Przemysł krajowy ma dostarczyć w zasadzie całą resztę, czyli głównie pojazdy. W zasadzie, bo kluczowym elementem systemu ma być opancerzony samochód terenowy powstały we współpracy czeskiej Tatry z Hutą Stalowa Wola, z myślą o jego produkcji w sanockim Autosanie. Jak pamiętamy, nieradząca sobie na rynku fabryka autobusów decyzją tandemu „ratowników” Beaty Szydło i Antoniego Macierewicza trafiła pod skrzydła PGZ, choć żadnej broni nigdy nie wytwarzała. Na nogi całkiem nie stanęła, ale zamówienie na niszczyciele czołgów na podwoziu „Tatrosana” zapewne poprawi wyniki. Pojazd pokazany był na zeszłorocznych targach MSPO i zrobił dobre wrażenie jako wszechstronna platforma do zabudowy czegokolwiek, co zmieści się w granicach 14 ton nośności. PGZ pokazała cyfrowe obrazki nowego wozu ze skierowaną na bok wyrzutnią czterech Brimstone′ów, ale minister Mariusz Błaszczak na porannej konferencji wyraźnie mówił o ośmiu, więc design trzeba pewnie będzie zmienić. Brytyjscy producenci pocisków zresztą wcześniej pokazywali przykładowe wizualizacje pakietów po dwanaście i osiem rakiet na cięższych podwoziach kołowych i gąsienicowych.
To, że kiedyś powstanie wersja bardziej „pancerna” na gąsienicach, nie jest wykluczone, ale dla mazursko-podlaskiego pułku wybrana została wersja kołowa, dająca przewagę szybkości przemieszczania. Na kołach mają być też wszystkie pojazdy towarzyszące: wozy dowodzenia, rozpoznania, amunicyjne i obsługowe. Po niedobrych doświadczeniach systemu Rosomak, w którym wersje wyspecjalizowane powstawały o wiele za późno, MON od razu zleca opracowanie pojazdów niebojowych, bez których te walczące nie mają wsparcia i szans. Przy okazji ogłaszania umowy niestety nie wspomniano o systemie kierowania i dowodzenia. Najsensowniejsze byłoby wpięcie wyrzutni w artyleryjskiego Topaza od prywatnej spółki WB Electronics. MON w tej kwestii milczy, PGZ w oświadczeniu zostawia dla partnerów spoza grupy otwarte drzwi.
Bo to nie jest tak lubiany przez Błaszczaka zakup z półki, a praca rozwojowa. Polski niszczyciel czołgów z pociskami Brimstone istnieje dziś tylko na obrazku. Ale Błaszczak nie byłby sobą, gdyby kilka razy nie powiedział, czego to nie przyspieszy w procesie inżynierskim, a prezes PGZ Sebastian Chwałek nie byłby prezesem, gdyby nie zapewnił, że zadanie wykona. Przedstawicieli brytyjskiego partnera nie dopuszczono nawet do głosu, więc trzeba wierzyć, że są optymistami, ale i realistami, a Chwałek nie składałby zapewnień na ich rachunek bez pokrycia. Jak bardzo wiele projektów Błaszczaka – ten też ma przynieść warte pokazania rezultaty w przyszłym roku, zbiegającym się z wyborami. Można założyć, że PGZ i MBDA zrobią wszystko, by pokazać wóz z wyrzutnią na targach MSPO we wrześniu 2023 r., a kto wie, może i na sierpniowej defiladzie.
Komplet sprzętu pierwszej baterii, czyli ośmiu wyrzutni i jedenastu pojazdów towarzyszących, trafić ma do Suwałk najpóźniej za trzy lata. Wcześniej w ręce żołnierzy trafią wozy prototypowe, bo MON wdrożył nową metodę testowania poligonowego, w którym błędy konstrukcji i niedoróbki produkcji wychodzą lepiej i szybciej. Tak testowany ma być przyszły wóz bojowy Borsuk, choć może się okazać, że niszczyciele czołgów będą równocześnie jeździć po tych samych poligonach. Zespolenie wyrzutni z podwoziem może nie jest aż tak wielkim wyzwaniem jak skonstruowanie nowego pojazdu pancernego, ale też jest obarczone ryzykiem nowatorstwa. W krajach NATO podobna broń nie jest rozpowszechniona, wzorców i doświadczeń szukać trudno. Tworzy to, swoją drogą, nie lada szansę dla polsko-brytyjsko-czeskiego projektu.
Czytaj też: Kręgi nad Polską. Czy Putin da Łukaszence broń jądrową?