Jak co roku zaczęło się od przepychanki z narodowcami, prezydentem Warszawy Rafałem Trzaskowskim i wojewodą mazowieckim Konstantym Radziwiłłem w rolach głównych. Ci pierwsi od lat zabiegają o to, by ich marsz miał status wydarzenia cyklicznego, przez co ratusz nie byłby w stanie go zablokować – co zresztą Trzaskowski próbuje robić od początku kadencji, tak samo jak jego poprzedniczka Hanna Gronkiewicz-Waltz. Radziwiłł jest tu sojusznikiem narodowców i podaje im pomocną dłoń w sądowych sporach.
Było jasne, że obchody na rondzie Dmowskiego w jakiejś formie i tak się odbędą. Ich główny organizator i koordynator Rot Marszu Niepodległości Paweł Kryszczak w płomiennej odezwie do zwolenników pisał kilka dni temu, że choć „sędziowska kasta walczy z Marszem Powstania Warszawskiego”, to demonstracja odbędzie się „bez względu na wynik batalii sądowej”.
Czytaj też: Warszawa 1944. Młodzi nagle stali się frontowymi żołnierzami
Narodowcy w Warszawie. Prawo swoje, ulica swoje
Z prawnego punktu widzenia zgromadzenie można było jak najbardziej uznać za nielegalne. Jak w ciągu dnia doniosła „Gazeta Wyborcza”, Sąd Najwyższy nie zdążył przed godz. 17, czyli startem marszu, zająć się skargą kasacyjną ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobry. Odwoływał się on od postanowienia Sądu Apelacyjnego z 27 lipca, który odmówił nadania marszowi charakteru cyklicznego. Narodowcy z kolei nie zgłosili w ratuszu żadnej demonstracji – zarejestrowali tylko dwa wydarzenia stacjonarne w centrum miasta.