Trwające niewiele ponad minutę wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego, w którym poinformował o poparciu przez PiS jednego z kandydatów w wyborach uzupełniających w Rudzie Śląskiej, to jeden z bardziej surrealistycznych epizodów ostatnich lat w polskiej polityce. Cóż kierowało prezesem, że postanowił podzielić się tą jakże istotną informacją akurat w szczycie katastrofy ekologicznej, angażującej uwagę nie tylko polskiej opinii publicznej? Zapewne chciał dać w ten sposób do zrozumienia, że kryzys został opanowany i pora wrócić do politycznej rutyny. Coś w rodzaju komendy: spocznij narodzie, w tył zwrot i rozejść się! Efekt okazał się jednak tragikomiczny, prymitywna socjotechnika ewidentnie tym razem nie zadziałała.
Trudno było zresztą odwołać kryzys w momencie, kiedy nic pewnego nie było jeszcze wiadomo o przyczynach, a tym bardziej o dalekosiężnych skutkach. Ekologiczna katastrofa na Odrze kolejny raz obnażyła słabość polskiego państwa, którą pogłębiły trwające już siódmy rok rządy PiS. I jak zawsze deficyt sprawczości próbowano przykryć i zagłuszyć propagandą. Tyle że słynna pisowska mabena (maszyna bezpieczeństwa narracyjnego) najlepsze lata ma już za sobą. Odpaliła zbyt późno, brakowało jej mocy. Z jednej strony rządzącym raz jeszcze jakoś udało się wybrnąć z wizerunkowych tarapatów, zresztą do pewnego stopnia z pomocą opozycji. Ale przy okazji wyszło na jaw, że już nie są tak spójni i pewni siebie jak jeszcze niedawno.
Sporo było tym razem improwizacji, komunikacyjnego rozgardiaszu, nawet wzajemnego podkładania sobie haków. Dawniej stabilność rządów PiS najlepiej wyrażała się właśnie poprzez zadziwiającą zdolność do wychodzenia z opresji przy okazji kryzysów. Kryzysem na Odrze zarządzała jednak ekipa mocno już wyeksploatowana i do tego wewnętrznie skonfliktowana.