Gdy myślimy dziś o mediach publicznych i ich losie pod rządami PiS, pierwsza instytucja, która przychodzi nam do głowy, to specjalnie stworzona w celu kontrolowania radia i telewizji Rada Mediów Narodowych. To partyjny bat gwarantujący, że w razie jakichś wpadek ze strony konstytucyjnego organu, jakim jest Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, radio i telewizja będą całkowicie posłuszne politycznym dysponentom.
Wbrew duchowi konstytucji wyposażono RMN w prerogatywy odwoływania i powoływania prezesów państwowych spółek medialnych z TVP na czele. Skąd ten brak zaufania do KRRiT? Pewnie stąd, że jeden z pięciorga jej członków desygnowany jest przez Senat, a więc – w obecnych warunkach politycznych – nie jest „swój” i nie jest „pewny”. Jednakże KRRiT wciąż ma swoje ustawowe zadania i kawałek władzy, wobec czego PiS-owi bardzo zależy, aby jego cztery miejsca były obsadzone przez ludzi niewahających się wykonać nawet najtrudniejszych zadań w służbie Partii.
Królestwo KRRiT nie wszędzie sięga
To jakoś symboliczne: wraz ze śmiercią Jerzego Urbana nową kadencję rozpoczyna – w odnowionym składzie – Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji aż kipiąca skrajnie prawicowym klerykalizmem. Na tym odcinku klęska Urbana wydaje się całkowita. Nie wiadomo jednak, jak trwała i czy karta historii się nie odwróci. Gdy bowiem za mocno przykręci się śrubę, potrafi pęknąć. Kto wie, czy brutalnie zawłaszczona przez najbardziej zajadłe środowiska klerykalne i nacjonalistyczne Rada nie stanie się po wyborach i z nowym rządem jakimś kuriozum, nieudolnie usiłującym za wszelką cenę zachować aktywa pisowskie i kościelne w mediach publicznych.