Kraj

Odwołane satelity Błaszczaka. Zaczynają się problemy z pieniędzmi na zbrojenia?

Minister obrony narodowej Mariusz Błaszczak zakup francuskich satelitów zapowiadał jeszcze wiosną. Umowa miała być tuż-tuż. Minister obrony narodowej Mariusz Błaszczak zakup francuskich satelitów zapowiadał jeszcze wiosną. Umowa miała być tuż-tuż. Leszek Chemperek CO / Ministerstwo Obrony Narodowej
Kosmiczne oczy wojska muszą poczekać. Albo na pieniądze, albo na zmianę decyzji. Zresztą nie są jedynym przesunięciem na najwyraźniej mocno ruchomej liście priorytetów MON. Wszystko to składa się na obraz rosnącej niestabilności polskich zbrojeń – wraz z rosnącymi na nie wydatkami.

Chodzi o francuskie satelity, których zakup miał być zatwierdzony w poniedziałek, ale uroczystość została w ostatniej chwili odwołana. Słowo „uroczystość” ma uzasadnienie, bo zatwierdzanie przez szefa MON, wicepremiera Mariusza Błaszczaka znaczących umów zbrojeniowych ma zwykle uroczystą oprawę. Są odświętne zapowiedzi, jest specjalny stoliczek, niekiedy oprawa dźwiękowo-wizualna, jest mikrofon przygotowany do wystąpienia, a tłem dla ministra są oficerowie w randze minimum pułkownika. Cała celebra sprzyja podkreślaniu wyjątkowości i przełomowości każdego wydarzenia, roli Błaszczaka jako pierwszego modernizatora armii oraz jego ugrupowania jako prawdziwych obrońców Polski.

Czytaj też: Walka z Rosją będzie długa i ciężka. Kluczowe są rezerwy

Mieliśmy należeć do elity

W wielu przypadkach to wszystko przesada, ale akurat w przypadku satelitów całe to teatrum byłoby o tyle uzasadnione, że zdolności kosmiczne mają rzeczywiście przełomowe znaczenie. Choć w obecnych warunkach konfliktu wydają się oczywiste i niezbędne, to w Polsce czekały wyjątkowo długo na pozytywną decyzję. Tę zapowiadał Błaszczak jeszcze na wiosnę, kilka tygodni temu prasa donosiła, że umowa jest tuż-tuż, a jednak w ostatniej chwili została odwołana.

W minionym tygodniu przedstawiciele francuskiego rządu, firmy Airbus Defense & Space oraz polscy „klienci” byli pewni, że wielki moment nastąpi 28 listopada. To na ten dzień MON zapowiedział im podpisanie umowy na zakup dwóch wojskowych satelitów obserwacji Ziemi – sprzętu, jakiego Polska nigdy nie posiadała na własność. Miał to być od dawna zapowiadany przełom, jeśli chodzi o zdolności dalekiego, a nawet całkiem bliskiego – tyle że bardzo dokładnego – rozpoznania. Satelity te miały dostrzegać szczegóły o średnicy czy długości 30 cm. Polska miała dzięki nim wejść do grona światowej elity – choć szybko powiększającej się – krajów dysponujących własnymi orbitalnymi systemami rozpoznania, co z kolei miało zwiększyć suwerenność i swobodę wyprzedzającego ostrzegania przed zagrożeniem, identyfikowania jego rodzaju i nakierowywania na nie uzbrojenia.

Co istotne, satelity pokrywają swoim obszarem widzenia znacznie szerszy pas lądu niż samoloty czy rozpoznawcze bezzałogowce. Dodajmy, że samolotami rozpoznawczymi – poza morskimi bryzami i wyposażonymi w optoelektroniczne zasobniki F-16 – Polska nie dysponuje, a dronami, owszem, ale o zasięgu nieodpowiadającym nawet obecnie posiadanym systemom uzbrojenia (nie mówiąc o tych przyszłych). A zatem w sytuacji państwa frontowego oraz mającego wreszcie do dyspozycji duże pieniądze na uzbrojenie zakup satelitów wydawał się koniecznością.

Projekt czekał na ten moment ponad dekadę, w tym czasie wykonywane były rozmaite studia, analizy i ewolucje intelektualne. Przez wskazanie rozwiązania francuskiego MON zdawał się dystansować od nanosatelitarnych nowinek i polegać na „drogich i dużych”, ale sprawdzonych technologiach. W prasie pojawiły się zapowiedzi, a w internecie zdjęcia rakiet z domniemanymi polskimi satelitami francuskiej produkcji na pokładzie. Polska czekała na swój „sputnik moment”, a Rosja na to, by pierwszy kraj NATO z jej sąsiedztwa posiadł zdolności kosmiczne.

Czytaj też: Czy przecenialiśmy armię Rosji? Mówi znany zachodni analityk

Problemy finansowe?

Na kilka dni przed zaplanowanym podpisaniem umowy francuskie władze dostały jednak z al. Niepodległości sygnał, by wszystko odwołać. De facto umowa została wstrzymana, bo nie podano żadnego nowego terminu. W dodatku podane przez MON uzasadnienie było co najmniej zastanawiające: problemy natury finansowej.

Przy rozbuchanych na historyczną skalę i niekwestionowanych w rządzie wydatkach zbrojeniowych pojedyncze kilka miliardów na satelity nie wydawały się dla nikogo problemem. Do zeszłego tygodnia. Błaszczak, gdy nakazał przyspieszenie rozmów na wiosnę, wydawał się przekonany, że ma pieniądze. Każdy, kto śledzi wydatki obronne MON, mógłby przysiąc, że na tle wielu innych umów z tą nie powinno być większego problemu. Nie bez powodu więc strona francuska zaczęła podejrzewać, że kwestia finansów to tylko pretekst. Nie bez powodu traktowała satelitarną umowę jako swego rodzaju test wiarygodności Polski w odnowieniu zaufania w relacjach obronnych na najwyższym poziomie. Kosmos to bowiem sprawa strategiczna. Francja jest tu europejskim potentatem, Airbus przemysłowym liderem. Umowa z Polską musiała być zaakceptowana przez rząd w Paryżu, nawet jeśli wysyłane na orbitę urządzenia są sprzętem co do zasady komercyjnym, do kupienia za pieniądze. Absolutnie nie są jednak do kupienia przez wszystkich.

Dlatego dla Paryża nagłe odwołanie umowy było zaskoczeniem, i to bardzo negatywnym. We Francji wciąż czkawką odbija się sprawa caracali – aczkolwiek formalnie załatwiona przez odszkodowanie na koszt polskiego podatnika (80 mln zł), to jednak mentalnie cały czas ciążąca nad postrzeganiem Polski. Wówczas, w 2016 r., „poległa” umowa negocjowana całymi latami i warta dużo więcej. Teraz odwlekana jest umowa mniejsza, ale równie ważna. W dodatku jej wstrzymanie nastąpiło w tygodniu, kiedy Polska dokonała spektakularnego, głośnego i źle postrzeganego w NATO zwrotu – odmawiając po wstępnej zgodzie rozmieszczenia niemieckich baterii Patriot dla podniesienia poziomu obrony powietrznej. Zbieg tych okoliczności zapalił w Paryżu wszystkie pomarańczowe lampki. Jeszcze nie czerwone, bo jednak negocjatorzy mieli przez wiele miesięcy absolutne przekonanie o powadze polskich odpowiedników. MON nie czuje obowiązku, by cokolwiek tłumaczyć.

Czytaj też: Amerykańska broń jądrowa w Polsce? Nie łudźmy się

Trzy interpretacje

Ale jeśli przedstawione Francuzom uzasadnienie jest prawdziwe, to każe się zastanowić nad sytuacją polskich zbrojeń w szerszym aspekcie. Przyjętym powszechnie pewnikiem jest to, że pieniędzy jest dużo. MON podaje astronomiczne kwoty: minimum 649 mld zł do 2035 r., nie wliczając dodatkowych pożyczek, obligacji, kredytów i innych bonusów. Bilion ma nie być problemem w tej perspektywie. Podpisywane umowy częściej opiewają na miliardy niż miliony, co rodzi przekonanie o rozwiązanym w MON worku bez dna w dowolnej walucie. Nawet potknięcie BGK z odwołaną emisją zbrojeniowych obligacji nie jest oficjalnie żadnym problemem. W Sejmie właśnie ma być procedowana zmiana konstytucji, luzująca ograniczenia długu publicznego przez wyłączenie pożyczek na wydatki obronne. Kolejni przedstawiciele rządu zapewniają, że nawet w czasach nadchodzącego kryzysu wydatki obronne pozostaną „nie do ruszenia”. A jednak na zapowiadane od dawna i tak potrzebne francuskie satelity miało zabraknąć?

Główne interpretacje tego chwilowego kryzysu są trzy. Polska rzeczywiście się przeliczyła, a może Francja przelicytowała i na ten moment pieniędzy zabrakło. Nie znamy konkretnej kwoty, ale wydatków MON ma rzeczywiście sporo i pod koniec roku coś mogło się nie spiąć. Resort miał tłumaczyć, że bada możliwości finansowania satelitów ze środków Europejskiego Banku Inwestycyjnego, ale to komplikuje sprawę, bo on co do zasady nie finansuje zbrojeń. Trzeba by montować jakiś mechanizm, może uzasadniać i wymagać cywilnego użycia orbitalnego sprzętu.

Druga interpretacja jest taka, że wstrzymanie umowy, następujące w chwili – jak się zdaje – przełomu w negocjacjach z Brukselą o pieniądze z KPO, ma na celu polityczne „dopchnięcie” innego strategicznego dealu przy wsparciu Paryża. Skoro na Berlin trudno liczyć, głos prezydenta Macrona może być kluczowy. O roli funduszy europejskich od dawna niewykorzystanych przez rząd PiS nie muszę się tu rozpisywać.

Trzecie wyjście jest najgorsze. Możliwe, że antyeuropejska kampania PiS przywiodła partię rządzącą z Berlina do Paryża i wstrzymanie umowy obronnej jest jakimś rodzajem nowej wojny z całą Unią. Byłoby to przedziwne i na razie nikt tego na poważnie nie bierze pod uwagę. – MON negocjował w dobrej wierze i bez politycznych wtrętów – słyszę od zaangażowanych osób. Nie ma jednak stuprocentowej gwarancji, że tak jak kiedyś w przypadku śmigłowców z Francji coś się PiS w ostatniej chwili nie spodobało. Nie ma też złudzeń, że przeciwko Francuzom mogli lobbować np. Amerykanie, mocno poranieni ostatnio polskimi umowami z Koreą Południową i zaniepokojeni atomowymi negocjacjami z Paryżem.

Wszystko to składa się na obraz rosnącej niestabilności polskich zbrojeń – wraz z rosnącymi na nie wydatkami. Francuskie satelity nie są jedyne. Można zapytać bowiem, co z innymi zapowiedziami, choćby dotyczącymi kolejnych kilkunastu śmigłowców Black Hawk czy niszczycieli czołgów Ottokar-Brzoza z brytyjskimi pociskami Brimstone. Nie słychać jakoś, by po pół roku od złożenia gigantycznego wniosku o 500 HIMARS-ów USA przedstawiły jego wycenę, nawet w wersji zredukowanej o późniejsze zamówienie ponad 200 wyrzutni z Korei Południowej. Leży i czeka też polski wniosek o kolejne baterie systemu Patriot wraz z dookólnymi radarami, który wydawał się logiczną i bezproblemową kontynuacją zakupu z 2018 r. Nie mówiąc o tym, że zasygnalizowane USA we wrześniu zaskakująco duże zamówienie śmigłowców bojowych Apacz też nie może doczekać się wyceny.

O okrętach podwodnych, najważniejszej i nigdy niezrealizowanej, a wiecznie aktualnej zapowiedzi ministra Błaszczaka, przypominać trzeba ciągle, nawet kilka dni po rekordowym – i też przez to zaskakującym – zamówieniu od szwedzkiego Saaba dwóch okrętów rozpoznawczych. Jeśli istotnie na francuskie satelity brakuje teraz pieniędzy, to pytanie, co z tymi umowami będzie dalej?

Czytaj też: Na Bałtyku robi się groźnie. Czy Polska ma się czym bronić?

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Kasowy horror, czyli kulisy kontroli u filmowców. „Polityka” ujawnia skalę nadużyć

Wyniki kontroli w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich, do których dotarliśmy, oraz kulisy ostatnich wydarzeń w PISF układają się w dramat o filmowym rozmachu.

Violetta Krasnowska
12.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną