Nie jest niespodzianką, że wyniki zostały przedstawione w taki sposób, jakby zjednoczenie opozycji miało być jedyną ścieżką prowadzącą do zwycięstwa.
Czytaj też: Trudna kampania PO, nastroje siadły. Czy partia Tuska da radę solo?
Dalej niewiele wiemy
Sondaże, jak wiadomo, nie tylko badają, lecz także kształtują opinię publiczną i trudno się oprzeć wrażeniu, że w tym przypadku chodziło głównie o tę drugą funkcję. O wywarcie presji na mniejsze partie – w tym zwłaszcza na słabnącą Polskę 2050 – żeby przestały śnić o potędze i wskoczyły do kampanijnego tuskobusa.
Inna rzecz, że wiara w to, że jakikolwiek sondaż w cudowny sposób da odpowiedź na to, jak zareagują zwolennicy partii opozycyjnych na różne koalicje, jest wiarą opartą na kruchych podstawach. Ankietowani, którzy w znakomitej większości nie roztrząsają na co dzień zawiłości ordynacji wyborczej i nie pasjonują się liczbą opozycyjnych list, dostają pytanie, czy poparliby nieistniejący byt polityczny. Wielu odpowiada zapewne odruchowo, bez głębszej refleksji nad tym, jak taka lista by wyglądała i jaki by miała program.
Krótko mówiąc – do każdego sondażu badającego poparcie dla bytów hipotetycznych należy podchodzić z ostrożnością i unikać nadmiernej ekscytacji. Bo dalej niewiele wiemy.
Czytaj też: Tak PiS chce wygrać wybory. Zero skrupułów, pomóc ma „uśpiona” grupa wyborców
Co zrobić z rozbieżnościami w programach
Być może wielka wspólna lista jest rzeczywiście receptą na zwycięstwo z PiS. Być może w końcu nawet powstanie. Jeśli Polska 2050 spadnie w okolice progu wyborczego, jeśli nie powstanie jej sojusz z PSL (albo jeśli po jego powstaniu sondaże nie będą łaskawe), to wspólna lista może się zmaterializować.
U progu decyzji o wyborczym zjednoczeniu warto wszakże zastanowić się nie tylko nad korzyściami z niego płynącymi (premia polityczna za jedność, przypływ wiary w zwycięstwo, nowa energia, zaspokojenie potrzeb twardego elektoratu antypisowskiego, pokazanie woli współpracy w przyszłym rządzie), lecz także nad minusami.
Minus pierwszy, programowy. Partie w systemie demokratycznym istnieją nie bez powodu. Jedna lista nie zatarłaby różnic między Platformą a Polską 2050 czy między lewicą a centroprawicą. Wspólne elementy programowe byłyby bardzo ważne – rozliczenie rządów PiS, poprawa relacji z Unią, przywrócenie rządów prawa, naprawa zdewastowanych przez PiS instytucji (w tym TVP), ale doświadczenie ostatnich lat uczy, że nie jest to paliwo wystarczające do wygranej. Można się na to zżymać, ale takie są realia, bo dla wielu Polaków wybory nie będą starciem demokratycznego dobra z zamordystycznym złem. Oni oczekują wyrazistego komponentu programowego, a im więcej będzie partii na wspólnej liście, tym o wyrazistość i czystość przekazu będzie trudniej.
W praktyce mogłoby to wyglądać tak, że Donald Tusk w sobotę na wiecu w Gdańsku mówiłby np. o podatkach jedno, Włodzimierz Czarzasty dzień później w Płocku – drugie, a Szymon Hołownia w poniedziałek w Białymstoku – trzecie. Potem media, nawet te generalnie sprzyjające opozycji, zaczęłyby pytać o sprzeczności, a wspomniani liderzy – tłumaczyć, o co im chodziło.
Czytaj też: Czy grożą nam przyspieszone wybory? Ostrożnie z takimi przepowiedniami
Wracamy do przeszłości czy proponujemy coś nowego
Jest w tym zresztą coś więcej niż tylko doraźne i punktowe różnice; to także – o czym wspomniał Rafał Kalukin z „Polityki” na debacie o wspólnej liście w siedzibie „Gazety Wyborczej” – odmienny pogląd na to, czym tak naprawdę będą te wybory. Czy chodzi po prostu o powrót do lat 2007–15, czy o coś nowego; do tego pierwszego sentymentu odwołuje się Tusk, ten drugi wyraża Hołownia, przez ostatnie dwa i pół roku szukający antypisowskiej, ale i tuskosceptycznej niszy. Ostrzeżeniem dla fanów wspólnej listy są wyniki II tury wyborów prezydenckich, w której dalece nie wszyscy wyborcy Hołowni poparli Rafała Trzaskowskiego (a przecież prezydent Warszawy i tak był dla nich pewnie strawniejszy niż Tusk).
Stratedzy wspólnej listy już na wstępie stanęliby przed dylematem – czy próbować wymusić jedność przekazu, co w naturalny sposób prowadziłoby do utożsamienia wspólnej listy z samą Platformą, czy też postawić na różnorodność, która groziłaby chaosem.
Czytaj też: Czy Jan Paweł II wygra wybory dla PiS?
Przestrzeń dla Konfederacji
Minus drugi jest konsekwencją pierwszego. Wyborcy Lewicy (osobną kwestią jest antyplatformerska Partia Razem), PSL i Polski 2050 błyskawicznie staliby się celem mało wyrafinowanych zabiegów demobilizacyjnych ze strony sztabu PiS. Władysław Kosiniak-Kamysz znów stałby się „tęczowym Władkiem”, a zwolennicy PSL byliby młotkowani komunikatami, że ich partia idzie pod rękę z lewactwem atakującym Jana Pawła II. To też już było trenowane, lider PSL nie zapomniał kampanii europejskiej z 2019 r.
Minus trzeci to otwarcie przestrzeni dla Konfederacji. Ze wszystkich badań – łącznie z „sondażem obywatelskim” – jasno wynika, że na zjednoczeniu opozycji skorzystaliby panowie Sławomir Mentzen, Robert Winnicki i Grzegorz Braun. Część wyborców nie mieści się po prostu w podziale PO–PiS, a jeśli zaniknie trzecia droga po stronie centrowej opozycji, to postawią na Konfederację. Sprytnie łagodząca swoją retorykę ultraprawica może przyciągnąć trochę antyestablishmentowych wyborców Hołowni, może trochę liberalnych gospodarczo zwolenników Platformy i pewnie dużo młodych, chętnie łykających przekaz o „odesłaniu Tuska i Kaczyńskiego na emeryturę”.
Czytaj też: Zwolennicy PiS są inni – fanatycy i cynicy. Jazda na ostro partii Kaczyńskiego się opłaca
Dobrze byłoby już skończyć dyskusje
Stworzenie wspólnej listy – która miałaby przynieść więcej mandatów niż osobno startujące komitety – będzie poza wszystkim innym po prostu trudne. W idealnym świecie wynikałoby to z partnerskiej współpracy partii opozycyjnych i programowych uzgodnień. Trzeba pogodzić interesy różnych ugrupowań i ambicje ich kandydatów na posłów; w przeciwnym wypadku możliwości przeprowadzenia sprawnej kampanii się kurczą. Trzeba by się też zastanowić, czy Tusk jest najlepszym możliwym kandydatem na premiera i czy aby większych szans na sukces nie dawałby Trzaskowski.
Tu i teraz wygląda to natomiast tak, jakby Tusk w obliczu pogarszających się sondaży zaganiał całą resztę opozycji do swojej zagrody. Gdyby opozycja miała się porozumieć i chciała się porozumieć, to o wynikach „sondażu obywatelskiego” i wnioskach z niego powinna była pogadać sobie gdzieś po cichu.
Różnie mogą się jeszcze sprawy potoczyć – w stronę jednego bloku, dwóch, a może trzech, ale wydaje się, że dla opozycji byłoby dobrze, gdyby się wreszcie dokądś dotoczyły. Od niekończącej się dyskusji o formule startu głosów nie przybędzie, a czasu na przygotowanie strategii i przedstawienie programu szybko ubywa.
Podkast: Układanki opozycji. Co przyniesie współpraca PSL z Hołownią?