Samej idei wielkiego marszu 4 czerwca trudno cokolwiek zarzucić, w roku wyborczym to wręcz – jak mówił wiadomy klasyk – oczywista oczywistość. Tym bardziej że opozycja przeżywa już kolejny tydzień z rzędu wyraźną flautę, a wielu jej wyborców powoli traci nadzieję na pomyślny rezultat jesiennej batalii. W polityce takie nastroje często, niestety, bywają samospełniającym się proroctwem. Toteż trzeba jak najprędzej poskromić defetyzm i postarać się wykrzesać nowy impuls mobilizacyjny.
Z tego punktu widzenia czerwcowa rocznica z jej wspólnotowym charakterem i demokratyczną symboliką staje się wprost znakomitą ku temu okazją. Nawet jeśli formę ulicznego marszu uznamy za dosyć ryzykowną, gdyż ostatecznie trzeba przecież „dowieźć” odpowiednią frekwencję i zrobić choćby optyczne wrażenie. W przeciwnym razie zamierzone cele nie zostaną osiągnięte i mimowolnie może się z tego zrobić demonstracja nie siły, lecz słabości.
Tym większe jednak pole do uważnej dyplomacji międzyśrodowiskowej na etapie przygotowań. Po fiasku wspólnej listy w uogólnionym interesie całej opozycji jest zresztą jak najszybszy powrót na ścieżkę współpracy, nawet bez formalnego integrowania się. Zamiast tego, niestety, mamy okazję obserwować kolejną już odsłonę toksycznego spektaklu wzajemnego zaganiania się, oskarżania, obrażania. Zamiast integrować opozycyjną scenę, czerwcowa rocznica stała się pretekstem do dalszego mnożenia napięć, a ostateczny rozkład zaufania wydaje się już chyba całkiem bliski.
Odpuszczanie Tuska i Hołowni
We wtorek bohaterem dnia stał się