Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Marsz 4 czerwca. Co przyniesie opozycji: demonstrację siły czy słabości?

Donald Tusk w Tarnobrzegu Donald Tusk w Tarnobrzegu Jakub Kofluk / Forum
Zamiast integrować opozycyjną scenę, czerwcowa rocznica stała się pretekstem do dalszego mnożenia napięć. Szczególnie dotyczy to medialnych harcowników poszczególnych ugrupowań – socialowy ogon zaczyna machać partyjnym psem.

Samej idei wielkiego marszu 4 czerwca trudno cokolwiek zarzucić, w roku wyborczym to wręcz – jak mówił wiadomy klasyk – oczywista oczywistość. Tym bardziej że opozycja przeżywa już kolejny tydzień z rzędu wyraźną flautę, a wielu jej wyborców powoli traci nadzieję na pomyślny rezultat jesiennej batalii. W polityce takie nastroje często, niestety, bywają samospełniającym się proroctwem. Toteż trzeba jak najprędzej poskromić defetyzm i postarać się wykrzesać nowy impuls mobilizacyjny.

Z tego punktu widzenia czerwcowa rocznica z jej wspólnotowym charakterem i demokratyczną symboliką staje się wprost znakomitą ku temu okazją. Nawet jeśli formę ulicznego marszu uznamy za dosyć ryzykowną, gdyż ostatecznie trzeba przecież „dowieźć” odpowiednią frekwencję i zrobić choćby optyczne wrażenie. W przeciwnym razie zamierzone cele nie zostaną osiągnięte i mimowolnie może się z tego zrobić demonstracja nie siły, lecz słabości.

Tym większe jednak pole do uważnej dyplomacji międzyśrodowiskowej na etapie przygotowań. Po fiasku wspólnej listy w uogólnionym interesie całej opozycji jest zresztą jak najszybszy powrót na ścieżkę współpracy, nawet bez formalnego integrowania się. Zamiast tego, niestety, mamy okazję obserwować kolejną już odsłonę toksycznego spektaklu wzajemnego zaganiania się, oskarżania, obrażania. Zamiast integrować opozycyjną scenę, czerwcowa rocznica stała się pretekstem do dalszego mnożenia napięć, a ostateczny rozkład zaufania wydaje się już chyba całkiem bliski.

Odpuszczanie Tuska i Hołowni

We wtorek bohaterem dnia stał się Szymon Hołownia, który zalecił swoim sympatykom, aby „odpuścili sobie” organizowany przez Donalda Tuska rocznicowy marsz. Liderowi Polski 2050 najwyraźniej puściły hamulce, bo wcześniej starał się unikać tak jednoznacznych deklaracji. Chociaż było oczywiste, że w najmniejszym stopniu nie pali się do popierania marszu, który od początku był reklamowany jako partyjna impreza Koalicji Obywatelskiej, a na oficjalnym plakacie znalazł się po prostu Tusk. Być może to medialne doniesienia o rozpadzie warszawskich struktur partii Hołowni sprowokowały go jednak do ofensywnej reakcji. Skądinąd konstrukcja Polski 2050 coraz bardziej zaczyna przypominać Pałac Kultury z „Małej apokalipsy” Konwickiego, gdyż co rusz coś się obluzowuje i odpada.

Odpowiedź polityków Platformy oraz zdeklarowanych fanów Tuska na Szymonowe votum separatum była natychmiastowa i zarazem łatwa do przewidzenia; można ją streścić wpisem Tomasza Lisa na Twitterze, żeby „odpuścić sobie Hołownię”. Replik było zatrzęsienie, a spora ich część podszyta ledwo skrywaną satysfakcją, że „wodzirej” – jak z przekąsem mówi się w tym kręgu o założycielu Polski 2050 – wreszcie się odsłonił i można mu dowalić. Ale też wymuszanie deklaracji uczestnictwa w marszu na mniejszych partiach już od dłuższego czasu trwało przecież w najlepsze.

Przede wszystkim cisnęły zaangażowane obiegi w mediach społecznościowych, ale też zdarzało się dołączać tym tradycyjnym. Choćby „Gazecie Wyborczej”, szczególnie ostatnimi czasy lubującej się w publikowaniu komentarzy tzw. zwykłego wyborcy opozycji (czyli Platformy). Nie dalej jak w weekend dziennik zamieścił „list otwarty” do Hołowni, Kosiniaka et consortes autorstwa mediewisty prof. Przemysława Urbańczyka, stylistycznie kojarzący się z tyradami na warchołów i wichrzycieli sprzed półwiecza („Jesteście żałośni w swojej urażonej dumie drugorzędnych politykierów, którzy się dąsają, bo nie dostali zaproszeń wykaligrafowanych ręcznie na czerpanym papierze…” itd. itp.).

A przyglądały się temu wszystkiemu z nieukrywaną satysfakcją prorządowe media, czasem nawet dorzucając swoje trzy grosze. Na łamach jednego z nich niezawodny w takich sytuacjach Marek Sawicki z PSL otwarcie powiedział o marszu 4 czerwca dokładnie to, przed czym jego bardziej oględny w słowach partyjny zwierzchnik dotychczas się wzbraniał. „Otwórz szerzej, to mnie uspokaja” – komenderował w jednym z odcinków „Ucha prezesa” główny bohater, pragnąc nie uronić choćby decybela karczemnej kłótni na opozycji. Ale w tamtym czasie chyba nawet autorzy popularnego serialu jeszcze nie byli w stanie przewidzieć, że pretekstem do kolejnej awantury stanie się czerwcowe święto. I to w roku wyborczym.

Póki co jedynie Lewica stara się unikać zwarcia. Włodzimierz Czarzasty od początku profilaktycznie chwalił pomysł maszerowania w rocznicę wyborów kontraktowych, chociaż dopiero w środę zadeklarował, że sam zamierza maszerować. Pozwoliło mu to zejść z linii strzału, co od dawna pokrywa się z ogólnie ugodową linią jego ugrupowania. Inna sprawa, że akurat Czarzasty ze swoją biografią ma szczególne powody nie wychylać się w sprawie obchodów dnia, w którym „skończył się w Polsce komunizm”.

Platforma chce dobrze?

Ogólnie jednak z 4 czerwca więcej w tym roku szkód niż pożytku. I chociaż do wymarszu został jeszcze miesiąc z okładem, niewiele wskazuje, aby udało się oczyścić atmosferę. Ktoś musiałby ustąpić, zdobyć się na jakiś spektakularny gest. A jeśli nie, to już teraz można przewidywać, że rocznica upłynie pod znakiem konkurencyjnych imprez i wzajemnego przekrzykiwania się, że „tu jest Polska”. Trochę jak na „błękitnym marszu” Platformy z 2006 r., tyle że wtedy adresatem ulicznej przekomarzanki o źródło prawdziwej polskości był mimo wszystko PiS.

Warto wszakże tamtą imprezę przywołać jako estetyczne praźródło obecnie planowanej, gdyż nie pierwszy to przypadek powielenia przez Donalda Tuska swojego patentu z czasów opozycji wobec pierwszych rządów PiS. To zresztą wtedy Tomasz Lipiński po raz pierwszy odśpiewał w antypisowskim kontekście swoją pieśń „Jeszcze będzie przepięknie”, a miejsce na scenie dzielił z… Pawłem Kukizem.

Gdyby zresztą lider KO zechciał podejść do sprawy również przy obecnej okazji bardziej ekumenicznie, być może udałoby mu się zapobiec kwasom. Musiałby jednak na początek ogłosić powstanie komitetu organizacyjnego marszu 4 czerwca, zapraszając do niego liderów pozostałych partii demokratycznych. Ci, chcąc nie chcąc, raczej by wtedy musieli przystąpić, bo i tak byli już mocno obolali po fiasku zabiegów o wspólną listę. Tusk wolał jednak wpisać imprezę w kalendarz kampanijny swojego ugrupowania, do czego miał zresztą absolutne prawo. Ale tym samym legitymizował logikę partyjnego interesu, co dotyczyło nie tylko Platformy, ale też pozostałych opozycyjnych stronnictw.

Rzecz w tym, że co bardziej zaangażowani wyborcy opozycji mają stały problem z rozróżnianiem rozmaitych kategorii interesów. Konfrontację z PiS najczęściej po prostu wspierają jako walkę dobra ze złem. Z manichejskich wyżyn trudno im za to dostrzec subtelności politycznej gry, z kolei osobiste ambicje polityków zasługują w ich oczach co najwyżej na pogardę. I byłoby to nawet ujmujące – chociaż sprzeczne z naturą polityki – gdyby nie towarzysząca takiej postawie charakterystyczna deformacja.

Skoro bowiem centralne miejsce w opozycyjnym froncie tradycyjnie zajmuje Platforma (nomen omen) Obywatelska, jej sylwetka w oczach owych obywatelskich wyborców naturalnie szlachetnieje. Cokolwiek uczyni, zaraz będzie więc odbierane jako działanie pro bono, w imię wyższej racji, niezbędne do pokonania PiS i tym samym nieskalane partykularną kalkulacją. Zupełnie inaczej niż pozostałe formacje, które prowadząc własną politykę, siłą rzeczy będą uprawiać prywatę, a może wręcz zostaną uznane za piątą kolumnę wroga.

Donald Tusk doskonale rozpoznał naturę tego skrzywienia. Już przy rozgrywce o wspólną listę wykorzystał je jako narzędzie dominowania słabszych partnerów (rywali?). Była to w jakimś sensie strategia typu win-win, gdyż wymuszone odgórną i oddolną presją powstanie wspólnej listy byłoby w pierwszej kolejności sukcesem Platformy, umacniało ją w roli lidera opozycji; z kolei wyłączną odpowiedzialność za fiasko integracji ponieść miały z założenia krnąbrne i samolubne małe partie. I tak się też ostatecznie stało, chociaż to nie Platforma zarobiła na spadkach Polski 2050, tylko dosyć nieoczekiwanie urosło Konfederacji.

Powinno więc teraz trochę dziwić, iż rzucając ideę partyjnego marszu 4 czerwca, Tusk postanowił raz jeszcze odnowić tamten schemat. Kolejny raz podsuwa partnerom projekt, który na pierwszy rzut oka wygląda na wspólnotowy i teoretycznie nawet byłby w stanie pełnić takie funkcje, tylko że jest to wspólnotowość zachłanna, zaborcza, ubezwłasnowolniająca. Bo ani doń przystąpić, ani też odmówić przystąpienia. I trudno doprawdy uwierzyć, aby tak wytrawny polityk jak Donald Tusk nie był w stanie zawczasu przewidzieć, jakie będą tego skutki.

Uwaga na zaplecza

Ale kto wie, może to już silniejsze od niego albo wręcz sytuacja wszystkich na opozycji dawno zaczęła przerastać? Może Tusk tak samo gra tym, co ma pod ręką, i korzysta z przywileju siły, bez większych złudzeń, że opozycji uda się wznieść ponad urazy? W końcu nagromadziło się ich już tak wiele, że właściwie każda inicjatywa którejkolwiek partii z założenia będzie obciążona brakiem zaufania u pozostałych graczy. Trudno zresztą dociec, czy w większym stopniu dotyczy to samych partii, czy też ich zaplecza, doradzających komentariatów, fanowskich baniek w mediach społecznościowych. Politykę tak samo uprawia się dzisiaj na każdym z poziomów, a czasem to socialowy ogon wręcz zaczyna machać partyjnym psem, szczególnie kiedy chodzi o budzenie złych emocji.

O ile zresztą partyjni liderzy bywają w swoich działaniach zazwyczaj racjonalni, próbując jakoś pogodzić odpowiedzialność wobec powierzonych im organizacji z odpowiedzialnością wobec wyborców (a poszczególne elektoraty bardzo się przecież różnią), o tyle w przypadku ich medialnych harcowników trudno już mówić o jakiejkolwiek odpowiedzialności. Jeśli więc chcemy jeszcze przed wyborami przerwać spiralę konfliktu i choć trochę oczyścić atmosferę, wypadałoby wystosować apel o umiarkowanie w pierwszej kolejności właśnie do tych ostatnich. Partiom konflikt zawsze w końcu jest po coś, ale w razie czego – jeśli uznają, że im się to opłaca – może będą go w stanie jeszcze wygasić. Rozgrzanym zapleczom przeważnie już po nic, z czasem staje się on tylko odruchem, tropizmem. Warto to dobrze przemyśleć przed rocznicą 4 czerwca.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną