Dzisiejszy marsz stał się wielkim sukcesem Koalicji Obywatelskiej, ale i całej demokratycznej opozycji, choć jeszcze nieco ponad tydzień temu niewiele to zapowiadało. Wielu obserwatorów i opozycyjnych polityków – zwłaszcza mniejszych partii, ale nie tylko – kręciła głowami z obawą, że marsz nie odegra takiej roli, na jaką liczył Donald Tusk. Szefowi KO chodziło o impuls, który doprowadzi do przełomu w toczącej się już realnie od miesięcy kampanii wyborczej przed najważniejszym głosowaniem od 1989 r. Głosowaniem, które może zdecydować o przyszłości demokracji w Polsce na wiele lat.
100 tys.? 200 tys.? 500 tys.? To nie takie ważne
Najpierw była mowa o 50 tys. uczestników, ale im bardziej rósł entuzjazm, im bardziej nakręcała się kula śniegowa oczekiwań, padały coraz większe szacunki: 100, 200, 300, 500 tys.... Ilu ludzi dokładnie przyjechało do Warszawy, pewnie się nie dowiemy, ale precyzyjne wyliczenia nie są tu najważniejsze. Na ulicach całego Śródmieścia stolicy widać było, że zarówno liczba uczestników, jak i ich entuzjastyczny nastrój przerosły wszelkie oczekiwania, nawet z ostatnich dni. Z całego kraju napływały doniesienia o tym, że nie sposób już znaleźć autokaru do wynajęcia, a ludzie pocztą pantoflową i w mediach społecznościowych przekazywali sobie informacje o wolnych miejscach w samochodach.
Ten sukces w dużym stopniu został jednak opozycji podarowany przez PiS i to w ostatnich dniach. Tusk zapraszał na marsz „w obronie demokracji, wolnych wyborów, Polski w