Kilka dni po trzecim znanym incydencie naruszenia polskiej granicy w czasie trwania wojny (po rakiecie z Przewodowa i pocisku manewrującym znalezionym pod Bydgoszczą) można zacząć wyciągać wnioski. Warkot silników białoruskich śmigłowców ucichł – zastąpił go hałas polskiej politycznej kłótni, w której jedni przekonują, że w sumie nic groźnego się nie stało, inni chcieliby od razu strzelać, a publiczność ma wrażenie, że przeciwnik ze wschodu jest mniej istotny niż wróg wewnętrzny.
Obraz sytuacji najbardziej zaciemnia brak realnej możliwości dialogu społeczeństwa z władzą i niejasny przepływ informacji. Spróbujmy podsumować, co dokładnie unaoczniła najnowsza odsłona granicznego i wewnętrznego konfliktu.
1. Łukaszenka eskaluje metody ataku
To wciąż nie jest wojna, ale wtargnięcia dwóch śmigłowców (jednego bojowego Mi-24, a drugiego Mi-8 wyposażonego w podwieszenia i zasobniki optoelektroniczne) na kilka kilometrów w głąb polskiego terytorium przy dobrej pogodzie i widoczności nie sposób uznać za błąd w nawigacji. To było zamierzone użycie wojskowego sprzętu do penetracji sąsiedniego kraju, w pewnym sensie atak, na pewno incydent o charakterze zbrojnym. Fakt, że doszło do niego w trakcie zgłoszonych stronie polskiej ćwiczeń, nie stanowi żadnego usprawiedliwienia Białorusinów. Przeciwnie, każe się zastanawiać, co tak naprawdę ćwiczyli, skoro skończyło się naruszeniem granicy państwowej. Miała to być misja zwiadowcza?