Zacznijmy od słynnej nigeryjskiej sprawy z 2018 r. Jedna z urzędniczek zajmujących się rekrutacją na uczelnie twierdziła, że tajemniczy wąż połknął 36 mln naira (ok. 100 tys. dol.) w gotówce z jej biura. Philomena Chieshe oskarżyła swoją pokojówkę o współpracę z Joan Asen, inną urzędniczką, przy „metafizycznej” kradzieży pieniędzy z jej sejfu przez węża, który zakradł się do środka i je połknął. Wąż miał to zrobić, przechodząc gładko między światem duchowym i fizycznym, tak by nikt go nie złapał.
Możemy patrzeć na to z uśmiechem, ale bajki o zagrożeniu islamem w Polsce czy o Tusku brzmią podobnie. Dość przypomnieć klip TVP Info, na którym lider KO jest przedstawiany jako wcielenie szatana. A szatan w polskiej mitologii to Niemiec – dlatego „Wiadomości” z lubością pokazywały tytuł z „Deutsche Welle”, w którym Donald Tusk został określony przywódcą opozycji („Opposition Führer”). Takie historie trafiają tylko do zwolenników, którzy utwierdzają się w bzdurze. Tylko adwersarz albo ktoś z zewnątrz jest w stanie powiedzieć: to przecież nieprawda. Ale kiedy go brakuje, każda, nawet najbzdurniejsza wiara jest w stanie urosnąć jak rak na umyśle społeczeństwa.
Drugą historią pokazującą, że odpowiednio zadane pytanie może ujawnić realne stanowisko polityka w jakiejś sprawie, jest przypadek demokraty Michaela Dukakisa, przeciwnika kary śmierci. Dziennikarz CNN zapytał, czy gdyby jego córkę Kitty zgwałcono i zamordowano, optowałby za egzekucją dla zabójcy. Dukakis, kandydat na prezydenta w 1988 r. i gubernator Massachusetts, z żelazną konsekwencją zaprzeczył. Jak dodał, w jego stanie – mimo braku kary śmierci – utrzymuje się najniższy odsetek morderstw w kraju. Pytanie przyparło go do muru i jednocześnie dało do myślenia Amerykanom. Pokazuje to, że aby uświadomić sobie konsekwencje naszych wyborów, kluczowa jest realna konfrontacja. A realna konfrontacja jest możliwa tylko w debacie, której Polska jest pozbawiona.
Z odbywających się obecnie w mediach debat możemy się najwyżej dowiedzieć, jak poszczególni kandydaci radzą sobie na konferencjach prasowych. A powinniśmy móc ich sobie wyobrazić na posiedzeniu rządu, kiedy z pomocą ekspertów szukają najlepszych rozwiązań uwzględniających interesy różnych grup. Brakowi realnej debaty winien jest jej format, który nie wymusza rzeczowej dyskusji o ważnych sprawach. Na szczęście możemy to zmienić.
Politycy w ringu, wyborcy jak kibice
Analizując dyskusje biznesowe i koleżeńskie, Priya Parker w „Sztuce spotkania” zauważyła, że narzucona przez gospodarzy dynamika rozmów zmienia ludzkie zachowanie. W zależności od tonu zaproszenia, przydzielonego czasu czy sposobu rozpoczęcia spotkania bardzo szybko wchodzimy w role i instynktownie się do nich dostosowujemy. Wiedzą o tym twórcy programów telewizyjnych, którzy sięgają po proste tricki wymuszające szybkie konfrontacje.
Ustawienie polityków za mównicami i przejście z nimi przez takie same pytania daje szansę wyciągnąć chwytliwe cytaty do zaistnienia w internecie przez kilka godzin po emisji programu. Ale jednocześnie sprawdza się tu metafora wyścigu czy ringu: kandydaci ścigają się o aprobatę audytorium lub, co gorsza, wymieniają ciosy. Z tego rytuału obrzucania błotem jedna osoba ma wyjść zwycięsko.
Pokaz takiego obrzucania błotem dał w poniedziałkowej tzw. debacie TVP Mateusz Morawiecki, który straszył chaosem i utratą pieniędzy przez beneficjentów programów socjalnych w razie zwycięstwa opozycji, a poza tym zajmował się głównie oczernianiem Tuska („Wszyscy na jednego to banda rudego”, „Genów [niby niemieckich – red.] nie oszukasz”, „Kiedy Tusk rządził, miał serce z kamienia”).
Taka dynamika ustawia widzów w roli kibiców, którzy mają aplauzem reagować na ciosy, i odbiera możliwość pogłębionej refleksji nad kluczowymi sprawami. Dlatego dla osób mniej zainteresowanych polityką debaty to strata czasu – wszak nie pomagają podjąć racjonalnej decyzji. Dlaczego? Bo często jedyną strategią na tych kilka minut czasu antenowego jest zniechęcanie wyborców innej partii. Jeśli nie możemy zdobyć więcej głosów, pozostaje obrzydzić innych.
Jak mogłaby wyglądać sensowna debata?
Dziś każda runda tzw. debat to odpytka na jeden temat. Uczestnicy prezentują miniexposé i następuje przejście do kolejnej sprawy. Brak neutralnego wprowadzenia czy dopytania nie pozwala pogłębić refleksji. Wypowiedź ograniczająca się do minuty nie pozwala nic realnie wytłumaczyć. I choć partie mówią w interesie konkretnych grup społecznych, większość kandydatów nieszczerze udaje, że reprezentuje cały naród. Przedstawienie perspektyw różnych grup możliwe jest tylko w dłuższej dyskusji, wymuszającej wymianę perspektyw.
Dlatego organizowane przez niektóre media debaty kobiet, chociaż korzystne dla równości płci w polityce, nie wnoszą wcale nowej jakości. Kuriozalny był moduł wymyślony przez „Super Express”, w którym kandydatki niczym w teleturnieju wybierały numerki skrywające 20 pytań przesłanych przez internautów. Kandydatka Lewicy odpowiadała na pytanie o reparacje od Niemiec, PSL – o rozdział państwa od Kościoła, a KO – o miejsca w żłobkach.
Lepsze byłoby ustalenie mniejszej liczby tematów spotkania i pilnowanie ich. Do dyskusji o opiniach potrzebne są wspólne fakty – dobrym pomysłem byłoby przywołanie przed każdym blokiem aktualnych danych GUS czy Eurostatu. Dłuższe wystąpienia i pogłębienie pytań przez ekspertów pozwoliłoby zapoznać się ze stylem myślenia, a nie tylko wyuczonymi przekazami.
Sytuację, gdy każdy ma kilka minut na wystąpienie, amerykańscy tytani demokracji, którzy debatowali po kilka godzin, jeżdżąc po kraju, uznaliby za absurd. Skrócenie czasu i teatralizacja wypowiedzi, które można zaplanować i które nie są realnymi odpowiedziami, tylko wykoncypowanymi przez sztaby oświadczeniami, powodują, że nie wychodzimy poza reklamę – ustawiony przekaz, który nie podlega weryfikacji przez dziennikarzy ani kontrkandydatów. Debaty powinny sprawdzać, czy zwycięzca będzie liderem godzącym interesy pozostałych elektoratów. Ukazywać powinny zatem odpowiedzialność za dobro wspólne i umiejętność zwracania się do wszystkich widzów.
Debata, w której konieczne jest wysłuchanie innych stron, jest możliwa. W lutym w Finlandii dziennik „Ilta-Sanomat” przeprowadził „debaty pokoju”: po prezentacjach stanowisk liderzy proponowali konsensualne rozwiązania. Zupełnie jak prawdziwy premier dostosowujący rozwiązania do oczekiwań różnych grup, możliwości administracji i ostrzeżeń ministra finansów. Publiczność oceniała umiejętność wynalezienia rozwiązań godzących jak najwięcej interesów. Wygrała Elina Valtonen z centroprawicowej NCP, której partia w kwietniu przejęła władzę.
W TVP pytania stronnicze i bałamutne
Badania marketingowe prowadzone przez sztaby wyborcze każą skupiać się nie na konkretnych wyzwaniach, ale lękach rządzących społeczeństwem. Gdy w 2023 r. na pierwsze miejsce wysuwa się bezpieczeństwo, przygotowują do niego narrację, w której obrazem tej samej abstrakcyjnej obawy może być zarówno obca agresja, jak i wyjście z Unii Europejskiej czy kryzys mieszkaniowy. Dlatego politycy tak bardzo chcą decydować o treści debat lub całkowicie je lekceważą, kierując sprawdzony przekaz do elektoratu.
W tzw. debacie 9 października pytania przedstawiane przez propagandystów TVP pokrywały się z referendalnymi. Władza chce bowiem zmienić wybory – w liberalnej demokracji proces szukania kompromisu między wieloma wizjami – w plebiscyt, w którym zmuszeni jesteśmy przyjąć zerojedynkową postawę na boisku istotnych lęków, a nie istotnych spraw. Telewizja publiczna pozwoliła rządzącym decydować o tematach dyskusji, co stanowi wypaczenie sensu przedwyborczej debaty.
Pytanie o bezrobocie padło tylko po to, żeby porównać średni poziom bezrobocia za rządów PiS z tym sprzed dekady, gdy rządziła PO. Tymczasem właściwe pytanie powinno dotyczyć raczej tego, skąd wziąć pracowników, których czasem dramatycznie brakuje w rolnictwie i przemyśle. Firmy próbują zapełniać luki, rekrutując ludzi z Uzbekistanu, Kazachstanu i Ameryki Południowej. Straszenie imigracją jest w tym kontekście absurdalne.
Pytania były więc zarówno stronnicze, jak i bałamutne. Znamienne też, że Michał Rachoń nie zdołał wytrzymać 60 minut bez opowiedzenia się po jednej ze stron, zresztą w odpowiedzi na przytyk Tuska o tym, że był niegdyś pisowskim działaczem. Zadając tendencyjne pytania, Rachoń występował w roli rządowego rzecznika, łamiąc spektakularnie podstawowe zasady etyki dziennikarskiej i równości stron w debacie. Bez wątpienia zapewnił sobie miejsce w podręcznikach omawiających propagandę w mediach XXI w.
Prosty język, konkretne zagadnienia
Dobrze, aby przedmiotem dyskusji były zagadnienia, którymi interesuje się cały świat. Dziś to kryzys klimatyczny i energetyka, przyszłość rynku pracy i demografia, współpraca międzynarodowa, ochrona zdrowia. Możemy się dzięki temu zastanowić, jak zostać liderami rozwiązań, a nie zostawać w ogonie lub negować ich istnienie, skazując się na rolę importera. Gdybyśmy 15 lat temu rozmawiali o tym, jak przeprowadzić zieloną transformację Śląska, dziś moglibyśmy uczyć tego inne gospodarki uzależnione od węgla.
O tych kwestiach dziś nie rozmawiamy. Poważne tematy krążą w wąskich kręgach specjalistów, którzy dyskutują w podkastach i na specjalistycznych konferencjach budujących oddzielne języki komunikacji. Próg wiedzy jest wysoki, więc tylko uczestnicy rozmów toczonych głównie za zamkniętymi drzwiami mogą być racjonalni. Reszta głosuje w emocjach, szukając uzasadnienia dla postaw wypracowanych przez propagandę.
Tu znów rozwiązanie z Finlandii: od kilku lat, także przed wyborami lokalnymi, organizowane są debaty nakierowane na uczących się fińskiego migrantów i osoby słabiej słyszące. Specjalnie dla ok. 700 tys. osób transmitowane są dyskusje, w trakcie których politycy muszą posługiwać się prostym językiem. Efekt przypomina „Simple English” znany z Wikipedii, ale omawiane kwestie są bardzo konkretne. Jeśli coś takiego dało się zorganizować w kraju zamieszkałym przez 6 mln ludzi, z pewnością przyjęłoby się i w Polsce.
O czym powinniśmy porozmawiać
Problemy dominujące dziś w dyskursie publicznym nie mają wiele wspólnego z prawdziwymi wyzwaniami. Wyborcy nie biorą pod uwagę spraw, które realnie zmienią życie ich i ich dzieci. Przypomina to decydowanie o kolorze mundurków marynarzy, kiedy statek zbliża się do góry lodowej.
Jakie zatem kwestie najważniejsze dla Polaków powinna uwzględniać publiczna debata? Po pierwsze: realne zmniejszenie terytorium kraju w najbliższych latach. Właściwie na pewno nie uda nam się osiągnąć celów porozumienia paryskiego. W najbliższych dziesięcioleciach możemy – mimo wydatków na zbrojenia – stracić tereny Doliny Dolnej Odry i Zalewu Szczecińskiego, Świnoujście i Międzyzdroje, wybrzeże na wysokości Mielna, okolice Pucka i Rewy, szeroki obszar rozciągający się od Gdańska do Elbląga (Żuławy Wiślane). Klasa polityczna tym się nie zajmuje. Co więcej, przyczynia się do utraty terenów, o które walczyli nasi przodkowie. Nasz udział w emisji gazów cieplarnianych to ok. 1 proc. globalnej emisji.
Druga kwestia to tragiczna sytuacja związana z wodą. Nie dotyczy to tylko tego, co Lasy Państwowe robią z lasami, zwłaszcza w górach, i co Wody Polskie robią z rzekami, zwłaszcza przy kopalniach. Wydaje nam się, że nie ma konieczności uznawania lasu i bagna za istotny temat w debacie, jakbyśmy na poziomie polityki ciągle nie wierzyli w regularną, permanentnie powtarzającą się suszę. Nie widać na stole propozycji dotyczących sprawy fundamentalnej dla rolnictwa, cen żywności i pośrednio przemysłu, czyli naprawy systemu retencji wody.
Jedyna fala, o której myślimy, to fala uchodźców, która w obliczu braku rąk do pracy może być zbawienna. Kwestie uchodźcze są u nas traktowane albo humanistycznie („trzeba pomagać”), albo ksenofobicznie („przyjdą i nas wynarodowią”). Tymczasem już w 2050 r. Polska będzie w Europie jednym z krajów z najwyższym odsetkiem osób starszych w społeczeństwie. Takiej rzeszy emerytów nie da się utrzymać z pieniędzy zbieranych od malejącej grupy pracujących.
Dlatego potrzebny jest w debacie również głos o polityce migracyjnej – jakie osoby przyjmować, z jakimi kompetencjami, skąd, co im można zaoferować. O tym też kilka osób mówiło podczas „debaty w TVP” – ale bez kontekstu kryzysów niektórych branż nie miało to sensu. A stoimy nad przepaścią. Wśród pielęgniarek średnia wieku wynosi np. niemal 50 lat. Nie wiadomo, skąd wziąć wykwalifikowaną kadrę – rząd w reakcji na protesty medyków mówi tylko: „niech wyjeżdżają”. Temat migracji został tak zarażony emocjami, że jest właściwie nieporuszalny, bo uruchamia lęki i fobie eksploatowane w kampanii jeszcze w 2015.
Starzejące się społeczeństwo jest faktem, wobec którego stajemy wszyscy i który wpłynie na wszystkich. W niektórych wsiach być może nawet nie będzie z kogo zrobić ochotniczej straży pożarnej. Takich problemów nie rozwiąże automatyzacja pracy. Jedocześnie gospodarka ma niski poziom innowacyjności, a konkurencyjność opierała do tej pory na niskich kosztach pracy. Malejąca liczba pracowników w obszarach, w których niskie koszty pracy pozwalały gospodarce działać (to zarówno przemysł spożywczy, jak i niestety szkoły), odbija się negatywnie na wszystkich Polakach, którzy zechcą pójść do pracy albo do sklepu.
Starzenie się społeczeństwa – co już widać w systemie zdrowia i kolejkach do lekarza – nie rodzi pomysłów na instytucjonalne wsparcie w opiece nad osobami starszymi. Darmowe leki są znacznie droższe niż utrzymywanie seniorów we względnym zdrowiu. Jeśli już teraz mamy 9,5 mln osób z nadciśnieniem tętniczym i 18 mln z hipercholesterolemią, obiecywanie im bezpłatnych leków jest zupełnie nieracjonalne – racjonalne byłoby sprawienie, żeby mniej ludzi musiało te leki brać. Trochę tak, jakbyśmy pozwalali mieszkańcom truć się nawzajem w ramach ogrzewania mieszkań i finansowali im leczenie chorób płuc.
Co z tą transformacją energetyczną?
Skoro jesteśmy przy ogrzewaniu mieszkań. Obecnie mamy do czynienia z fetyszyzowaniem transformacji energetycznej – mówi się o jej kosztach zamiast o kosztach każdego dnia odkładania jej na przyszłość. I nie chodzi nawet o słynne OZE, tylko o kwestię zasadniczą: jak poprawić efektywność energetyczną. Kiedy popatrzymy na kraje UE, okaże się, że większość znacznie zmniejszyła zużycie energii pierwotnej, czyli pozyskiwanej z zasobów nieodnawialnych. Niektóre z nich, jak Litwa, nawet o 20 proc.
Polska wprost przeciwnie. Miliony domów wymaga poprawy parametrów energetycznych. Koszt wytworzenia ciepła z węgla spalanego w domowym kotle będzie wynosił tyle samo co z pompy ciepła, jeśli nie będzie termomodernizacji budynków. Polityka Unii ograniczająca zużycie paliw kopalnych sprawia, że brak działań w tym kierunku jest najdroższą opcją, co było widać w chwili napaści Rosji na Ukrainę. Temat wydaje się nudny, nie „grzeje” i nie polaryzuje, dlatego decyzję się odsuwa, a zapłacimy za to wszyscy.
Pomysł na to, jak moglibyśmy rozmawiać
Kto miałby zadawać pytania w tej nieistniejącej debacie? Wydaje się, że nie zrobią tego politycy ani nawet dziennikarze. W tej roli mogą wystąpić raczej organizacje społeczne, stowarzyszenia naukowe, zorganizowane przedstawicielstwa mieszkańców czy gmin. Wszyscy, którzy mają racjonalne podstawy pytać o racjonalny scenariusz rozwoju sytuacji. W odpowiedzi politycy mają proponować rozwiązania i hierarchizować sprawy.
Tymczasem pytania referendalne mają taki wydźwięk: czy boisz się tego, czego nie rozumiesz? Czy myślisz przede wszystkim o fajrancie i emeryturze? Czy dobrze jest mieć parawan nad morzem i siatkę przy granicy z Białorusią? Czy boisz się ludzi o innym kolorze skóry? Zwłaszcza to ostatnie wymaga kontekstu. Obecnie brzmi ono tak: „Czy popierasz przyjęcie tysięcy nielegalnych imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki, zgodnie z przymusowym mechanizmem relokacji narzuconym przez biurokrację europejską?”. Ale mogłoby przecież brzmieć: „Czy biurokracja europejska powinna zabrać pieniądze podatników z Niemiec oraz Francji i dać je Polsce, tak jak chciałby premier Morawiecki, gdy w 2022 r. prosił Brukselę o 11 mld euro na utrzymanie ukraińskich uchodźców?”.
Bez debaty z kontekstem i zderzeniem różnych perspektyw jesteśmy tylko kibicami, którzy chcą, aby „nasi wygrali”. Słowa „wygrana w wyborach” mają usprawiedliwiać pomijanie drugiej strony w podejmowaniu decyzji. W ten sposób wiele ustaw nie powstaje w imię konsensu, ale jest wręcz wymierzonych przeciw opozycji. Demokracja z debatą ma dawać rozwiązania typu win-win, a nie wygraną zerojedynkową. Wygrana w wyborach oznacza też odpowiedzialność za drugą stronę, a nie schowanie jej do czarnego worka.
Dlatego potrzebujemy rewitalizowanej debaty. Pomysłu, jak moglibyśmy rozmawiać i jaki przyjąć system reguł, aby zgoda nie była odbierana jako słabość. Tylko wtedy zawrócimy ze ścieżki wygranej jako eliminacji wrogów na ścieżkę polityki jako metody rozwiązywania społecznych problemów. Istniejących realnie, nie medialnie.
***
Konrad Kiljan – ekspert w zakresie komunikacji politycznej i biznesowej. Badacz argumentacji oraz emocji w dyskusjach online, popularyzator debat, twórca krajowych i międzynarodowych programów edukacyjnych z Fundacją Polska Debatuje oraz International Debate Education Association. Doktorant medioznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim, absolwent St. Andrews University.
Jacek Wasilewski – medioznawca, doktor habilitowany nauk politycznych, dziennikarz, pisarz. Pracuje w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej i na Uniwersytecie Warszawskim. Zajmuje się konstruowaniem przekazów społecznych i strukturami komunikacji społecznej, a także kreacją znaczeń w popkulturze.