Janusz Korwin-Mikke odpalił to, co zwykle. Będziemy mieć w Sejmie dwie Konfederacje?
Nie pierwsza to taka sytuacja. Choć z racji mocno senioralnego wieku tego weterana skrajnej prawicy być może ostatnia. Schemat jego działania wygląda zadziwiająco podobnie. Korwin-Mikke zakłada partię. Ugrupowanie zaczyna zwyżkować. Wychodzi z politycznego marginesu i przekracza w sondażach próg wyborczy 5 proc. I tu prezes odpala – nazywany tak w żartach przez ludzi obserwujących jego karierę polityczną – „Protokół 1 proc.”.
Czytaj także: Co słychać w Konfederacji? Porażka wyborcza, wojna domowa i lista romansów
Opowiada w wywiadach, że Hitler nie wiedział o Holokauście, niuansuje pedofilię, kobiety zalicza do bytów intelektualnie niższych, a osoby z niepełnosprawnością nazywa „kalekami” i „debilami”. Chwali Putina i Łukaszenkę, chce rozstrzeliwać dziennikarzy, hajluje w parlamencie, współpracowników nazywa kretynami i nieudacznikami oraz oskarża o wszelkie porażki. Koledzy są coraz bardziej zakłopotani. Kiedy bowiem partia ma jeden procent poparcia, nikt nie wczytuje się jakoś dogłębnie w wywody prezesa. Co innego, kiedy zbliża się do dziesięciu. Wypowiedzi zaczynają się wiralować i wywoływać skandal za skandalem. Poparcie leci na łeb, na szyję. Korwin-Mikke jednak pozostaje sobą i ani myśli tonować przekazu, nawet w kampanii wyborczej. Kocha przecież uwagę mediów i w tym, co uważa o ludziach i świecie, nie zamierza zmieniać czegokolwiek, bo jest jak zawsze święcie przekonany, że ma sto procent racji w racji.
Koledzy, którzy już widzieli się w roli posłów i ministrów, pod wodzą jakiegoś ambitnego pretendenta próbują zatrzymać samobójcze politycznie szarże prezesa.