Prawie pół roku po pamiętnym 15 października znowu pójdziemy do urn. Kampania samorządowa przebiegła nieco sennie, w cieniu głównych politycznych wydarzeń: nieodległej wojny, przejmowania przez nową większość urzędów i mediów publicznych, posiedzeń komisji śledczych, zatrzymań, przesłuchań i przeszukań, takich jak w domu byłego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry. Partie wydawały się wyraźnie podmęczone intensywnymi wyborami parlamentarnymi, zapewne zabrakło też finansowych środków, a za chwilę przecież kampania do Parlamentu Europejskiego, po czym płynnie przejdziemy do prezydenckiej.
Jednak nie zapominajmy, że, pod względem skali, to właśnie te ciche wybory są największe: 7 kwietnia będziemy wybierać aż 39 776 radnych gminnych i miejskich, 6250 powiatowych, 552 radnych sejmików wojewódzkich, a do tego 1548 wójtów, 824 burmistrzów, 107 prezydentów miast. I uwaga: w tych wyborach na listach kandydatów jest ponad 200 tys. osób! To głównie oni sami, ich bliscy i znajomi prowadzili tę kampanię. Często na własny koszt.
Ale sam wynik samorządowych wyborów to coś diametralnie innego niż suma lokalnych kampanii i rozstrzygnięć: będzie bardzo istotny i głośno wybrzmi, określi, w jakim miejscu znajduje się koalicja rządząca, a w jakim PiS; dokąd zmierzają nastroje społeczne po pierwszym okresie antypisowskiego karnawału. Ta pierwsza, nie sondażowa, ale rzeczywista weryfikacja zeszłorocznego przełomu ujawni, na ile nowa ekipa się przyjęła, spodobała, spełniła oczekiwania, jakie ma rokowania. Poza tym chodzi o naprawdę realną władzę. Znaczenie samorządów pokazały ostatnie lata, kiedy PiS – mimo starań i ekonomicznych represji – nie był w stanie złamać oporu lokalnych struktur, w których ówczesna opozycja znajdowała wsparcie i przestrzeń do działania.