Będąc młodym felietonistą POLITYKI, dostaję pierwsze sygnały od czytelników. Pewien czytelnik w bardzo miłym mailu (dziękuję) nawiązał do felietonu o „śnieżynkach”, zamawiając temat aktywistów ruchu Ostatnie Pokolenie. Od tych, którzy pamiętają mnie z „Wyborczej”, słyszałem z kolei, że moje teksty w POLITYCE są nietypowo optymistyczne (jak dla mnie).
Choć wiem, że to niemożliwe, spróbuję zadowolić wszystkich. Napiszę serio o zmianach klimatycznych, a więc będzie to tekst adekwatnie ponury. Zacznę od tego, że ja też bez entuzjazmu się odnoszę do akcji takich, jak oblewanie farbą zabytków albo przerywanie koncertu w filharmonii. A do planów powszechnej przesiadki na samochody elektryczne to już w ogóle mam stosunek jak pan Havránek ze starego dowcipu politycznego o triumfalnej przyszłości socjalizmu („Ja se nebojim, ja mam rakovinu!”). Doskonale więc rozumiem postawę tych moich rówieśników, którzy udają, że nic się nie dzieje. Są przecież duże szanse, że tak jak pan Havránek najgorszego po prostu nie dożyjemy, więc możemy beztrosko słuchać koncertu w filharmonii, delektować się stekiem w restauracji, a nawet rozkoszować się dźwiękiem silnika tradycyjnego samochodu.
Rozumiem z kolei jednak 20-latków, którzy są wstrząśnięci naszą obojętnością. Oni już widzą nadchodzącą katastrofę. Wszyscy ją widzą, ale starsze pokolenia na razie po prostu „nie patrzą w górę”, jak w czarnej komedii Netflixa. My wolimy słuchać syreniego śpiewu denialistów, którzy nas pocieszają, że z tymi zmianami klimatu to może nie do końca jest takie stuprocentowo pewne. Że naukowcy czasem się mylą, a w ogóle nie są w tej sprawie całkiem zgodni. Zresztą przecież klimat zawsze się zmieniał. A może to w ogóle nie zależy od człowieka?