Bywają debaty, które rozstrzygają o wyniku wyborów. Czy piątkowa debata między dwoma kandydatami na urząd prezydenta do nich należała? Zapewne. Bo tym razem Rafał Trzaskowski, jak to się mówi w brutalnym języku knajackiej odmiany życia publicznego, „zmiażdżył” Karola Nawrockiego. A dokładniej – znów uciekając się do tego języka – Nawrocki „dokonał samozaorania”.
Język jak najbardziej na miejscu, bo Karol Nawrocki uczynił wszystko, co w jego mocy, by nie zapomniano o jego kibolskiej proweniencji. Takiego festiwalu łgarstw, „szydery”, oszczerstw i zwykłego chamstwa chyba niewielu z nas się spodziewało. Wypowiedzi Nawrockiego składały się głównie z kłamstw, przeinaczeń, pomówień, szyderczych i prostackich „unieważnień” tego, co usłyszał od przeciwnika – a wszystko to w towarzystwie sztucznych, agresywnych uśmieszków, nerwowego wiercenia się i krzyżowania nóg.
Za to Rafał Trzaskowski pokazał klasę i wdzięk, a przy tym kompetencje i zdecydowanie. Wyjąwszy to, że (tak jak Nawrocki) nie wiedział, jak odmienić słowo „naigrawać się” i przydarzyło mu się kilka innych, niegodnych wzmianki pomyłek językowych, był właściwie nienaganny. Wiem, że brzmi to jak propagandowe kadzenie, ale każdy może sprawdzić, że optowałem za Sikorskim w prawyborach KO, a do Trzaskowskiego zawsze miałem dystans. Ani mi on brat, ani swat, lecz są takie dni, gdy mi imponuje. I tym razem też tak było.
Debata prezydencka: śmiesznie nie było
Za to zabawnie było tylko przez jedną chwilę – gdy doktor historii Karol Nawrocki (za kimś) nazwał Rafała Trzaskowskiego „bucefałem”, myśląc, że to jakiś rodzaj bęcwała.