Zapewne Ryszard Schnepf i Bogdan Klich w końcu nie zostaną pełnoprawnymi i pełnomocnymi ambasadorami. Ich mianowanie Nawrocki określił jako „czerwone linie”. Powiedział nawet więcej: „Nie odpuszczę, bo wiem, że obaj panowie nie są w stanie służyć Polsce godnie. Wstydem jest, że ktoś wpadł w ogóle na pomysł, aby wysunąć ich kandydatury”. Krótko mówiąc, zapowiedział, że tych nominacji nie podpisze.
Nawrocki wybija się na samodzielność
Ambasadorów mianuje prezydent, jakkolwiek dobre obyczaje nakazują, aby nie utrudniał tu pracy rządu, a wręcz przeciwnie. Politykę zagraniczną prowadzi bowiem rząd, a prezydent powinien ją wspierać. Tymczasem Nawrocki chce być całkiem samodzielny w tej dziedzinie. Oświadczył, że nie pozwoli „podważać konstytucyjnych prerogatyw prezydenta w mianowaniu ambasadorów”.
Niestety, nigdzie nie jest i nie może być napisane, że podpisy prezydenta pod różnego rodzaju nominacjami generalnie mają charakter ceremonialny i „deklaratoryjny”, czyli poświadczający to, co już stało się faktem urzędowym i prawnym. „Generalnie”, bo jednak procedura musi być dopełniona. Faktycznie więc prezydent może zatrzymać proces nominowania sędziego, profesora, generała czy właśnie ambasadora po prostu dlatego, że tak chce. Konstytucyjna idea stojąca za urzędem prezydenta bynajmniej nie legalizuje takiego „woluntaryzmu”, ale też w żaden sposób nie zabezpiecza państwa przed nim.
Co gorsza, również wyborcy nie do końca odróżniają realną władzę, czyli „podpisywanie wedle własnego uznania”, od urzędowego obowiązku. Gdyby prezydent miasta odmówił komuś wydania prawa jazdy, ów obywatel byłby oburzony. Rozumiałby, że to nie jest żadna „prerogatywa”, czyli przywilej prezydenta miasta – oceniać, czy on albo jakakolwiek inna osoba może jeździć samochodem czy też nie.
W przypadku prezydenta państwa ludzie gotowi są widzieć to inaczej – skoro jest to władza najwyższa, to musi mieć realną moc decyzyjną, czyż nie? Bardzo możliwe, że edukacja, mówiąc skrótem, w zakresie „wiedzy o społeczeństwie” dr. Karola Nawrockiego jest na tyle niewyszukana, iż naprawdę myśli, że te wszystkie nominacje, które dostanie do podpisu jako prezydent, będą zależeć od jego osobistej woli, wobec czego podpis będzie jego prerogatywą, czyli jego wyłączną kompetencją i przywilejem. A to nieprawda.
Sikorski nie ma wyjścia
Te smutne konstatacje nie zmieniają niczego w porządku praktycznym. Radosław Sikorski będzie musiał albo zaproponować innych ambasadorów na Waszyngton i Rzym, albo pozostawić obu panów z uprawnieniami chargé d’affaires. To prawda, że Klich i Schnepf są do bólu „platformerscy” i „antypisowscy”. Od dawna są przez środowiska prawicy wprost znienawidzeni. Bogdan Klich nawet bardziej, bo gdy wydarzyła się katastrofa smoleńska, był ministrem obrony narodowej.
Co do Ryszarda Schnepfa – ze smutkiem trzeba stwierdzić, że niechęć do niego związana jest również z jego pochodzeniem. Nie trzeba długo studiować prasy prawicowej, żeby się o tym przekonać. Tymczasem Schnepf jest jednym z najbardziej doświadczonych i zasłużonych polskich dyplomatów i byłaby to wielka szkoda, gdyby musiał odejść na emeryturę. Jeśli ktoś z tej dwójki: Nawrocki i Schnepf, stwarza wątpliwości, czy będzie „służył godnie”, to zdecydowanie bardziej odnosi się to do tego pierwszego. Choćby dlatego, że ten drugi godnie służy już 34 lata.
Mimo to „na władzę nie poradzę”. Radosław Sikorski pewnie nie ma wyjścia – musi wymyślić innych kandydatów. Zwłaszcza w Waszyngtonie musi być ambasador. No i jest też trochę racji w tym, że skoro Klich bardzo ostro (aczkolwiek w pełni słusznie) wypowiadał się o Donaldzie Trumpie, to lepiej zastąpić go kimś, kto akurat nie ma takiego „wpisu w kartotece”.
Odejście Klicha i Schnepfa nie będzie katastrofą, jeśli faktycznie Sikorski jakoś dogada się z Nawrockim odnośnie do wspólnego prowadzenia polityki międzynarodowej. Są tu powody do optymizmu. Sikorski ma bowiem podobny do Nawrockiego silny charakter. Tacy ludzie znajdują zwykle wspólny język, gdy zdani są na współpracę. Zresztą jako taki pokój z Sikorskim da Nawrockiemu ogromne korzyści. Jego wyjazdy będą liczne, doskonale zabezpieczone dyplomatycznie i w dodatku zabezpieczone przed wpadkami. Wszystko to Sikorski może Nawrockiemu zaoferować i byłoby niemądrze ze strony kompletnie zielonego w tych sprawach prezydenta, gdyby takiej hojnej oferty nie przyjął i zdał się na swoich urzędników, podesłanych mu z Nowogrodzkiej albo z jeszcze ciemniejszej uliczki.
Czarnek już wieszczy koniec
Pomruki z „pałacu w budowie” nie kończą się na sprawie Klicha i Schnepfa. Bardzo aktywny jest desygnowany na szefa kancelarii Przemysław Czarnek, który na prawo i lewo częstuje Sejm i media impertynenckimi i niepoważnymi wypowiedziami o rządzie, który to rzekomo zaraz upadnie, otwierając PiS drogę do odzyskania władzy. W czwartkowym wywiadzie dla Polsat News Czarnek pozwolił sobie np. na taką oto uwagę: „Ten rząd musi przestać funkcjonować. A w tym rządzie są już osoby, w tej koalicji są osoby, które absolutnie są już skłonne do tego, żeby tworzyć koalicję polskich spraw, bo dokładnie widzą, co się dzieje”.
Gdyby Czarnek był poważny, to tego rodzaju wypowiedź byłaby alarmująca. Ale nie jest i nikt nie rozumie jej w ten sposób, że faktycznie jacyś ministrowie czy też któraś z mniejszych partii koalicyjnych prowadzi rozmowy o zmianie frontu.
Wiadomo, że Czarnek bluffuje i jątrzy bez żadnych podstaw w politycznych realiach. Tak już jednak będzie teraz wyglądać polityka. Jeden z wysokich urzędników, reprezentujący głowę państwa przed Sejmem, a nawet i rządem, będzie harcował, błaznował i dzień za dniem obrażał i deprecjonował rząd. Całe szczęście, że w warcholeniu i zwykłym pyskowaniu zużył się już tak bardzo, że nikt nie zwraca na niego specjalnie uwagi. Czarnek jest folklorem, będzie kłopotem, a na koniec, kto wie, może nawet prezydentem? Na razie jednak mamy większe zmartwienia niż ten malowniczy „ultras”.