Atak, pomyłka czy test NATO? Co robił u nas dron ze wschodu, jakim cudem wleciał i co musimy zrobić
Polska mierzy się kolejny raz z tą nieprzyjemną sytuacją, że wojskowy aparat latający ze wschodu przekracza naszą granicę i już nie wraca, skąd przybył. Z kilku takich „rykoszetów” wojny najbardziej nietypowy był pierwszy, gdy w listopadzie 2022 r. w Przewodowie na wschodnim krańcu Lubelszczyzny spadła ukraińska rakieta przeciwlotnicza, zabijając dwóch rolników.
Miesiąc potem, o czym dowiedzieliśmy się z niemal półrocznym opóźnieniem, przez pół Polski przeleciał rosyjski pocisk manewrujący, zanim upadł w lesie pod Bydgoszczą. Ta sprawa wywołała wielkie zamieszanie w polityce i wojsku, ostatecznie prowadząc do kompromitacji ministra obrony Mariusza Błaszczaka, ale też odejścia dwóch najważniejszych generałów w przeddzień wyborów 2023.
Nowy rząd z pierwszym incydentem musiał się zmierzyć jeszcze w grudniu, kilka tygodni po przejęciu władzy. Znowu na Lubelszczyźnie wleciał nad Polskę pocisk, wykryty i śledzony, ostatecznie nieodnaleziony. Reakcja była już inna, bardziej otwarta i bez oskarżania wojskowych. Kolejny „obiekt” pojawił się prawie równo rok temu, również na krótko i bez upadku na polskiej ziemi.
Większość tych zdarzeń miała miejsce w okolicach Hrubieszowa, w charakterystycznym zakolu Bugu, tworzącym najbardziej na wschód wysuniętą połać polskiej ziemi. Jednak raz, przez kilka minut, nad Białowieżą „gościły” też nieproszone białoruskie śmigłowce. Z reguły „coś” wpadało do nas przy intensywnych bombardowaniach Ukrainy, zwłaszcza jej zachodniej części. Takie sytuacje wymuszają alarmy polskiego i sojuszniczego lotnictwa, które na wszelki wypadek zbliża się do najbardziej zagrożonych przygranicznych stref, by polować na intruzów.