Palec na spuście. Strzelać czy nie? Ochrona przestrzeni powietrznej NATO jest jak partia szachów
Strzelanie stało się znowu modne. Tym razem do rosyjskich myśliwców czy innych „środków napadu powietrznego”, jak w terminologii wojskowej nazywa się to, co może nas zaatakować z powietrza. Drony na celowniku mamy już przećwiczone, choć saldo naruszeń wobec zestrzeleń wciąż do poprawki. Samoloty mają być następne, bo jeśli wsłuchać się w chór głosów po incydencie nad estońskim wybrzeżem Zatoki Fińskiej, posłać na jej dno należałoby każdy kolejny rosyjski myśliwiec. A gdyby nieproszony wtargnął na polskie niebo, tym bardziej powinien spaść.
Niewątpliwie NATO i jego kraje członkowskie ze wschodniej flanki potrzebują ostrzejszej odpowiedzi na mnożące się rosyjskie prowokacje w powietrzu i innych domenach (czy za cyberatakiem na lotniska nie stało GRU?). Bezwzględnie z Rosją należy rozmawiać językiem siły, bo prawdopodobnie tylko taki rozumie. Bezsprzecznie w społeczeństwach i klasie politycznej rodzi się pokusa ukarania agresora nie tylko za kolejne naruszenia granic, ale za całokształt – wojnę, związane z nią kryzysy i koszty, pogorszenie poczucia bezpieczeństwa w Europie i wyłączenie wizji końca historii. Skuteczne zestrzelenie rosyjskiego myśliwca miałoby być symbolem takiej „zemsty” Zachodu za to wszystko. A także dowodem skuteczności obronnej, tak mocno ostatnio testowanej.
Sytuacja jest nabrzmiała, emocje buzują, palec jest na spuście.
„To wszystko może się skończyć strzelaniem, jeśli (Rosjanie) się nie opamiętają” – potwierdza wysoki rangą oficer sił powietrznych, który może być zaangażowany w wykonanie takiego rozkazu, o ile taki padnie. Oczywiście wolałby, żeby „egzekucję” wzięli na siebie sojusznicy silniejsi, najlepiej ci dysponujący potencjałem nuklearnym – Francuzi, Brytyjczycy czy Amerykanie, choć w obecnej konstelacji politycznej na tych ostatnich najtrudniej liczyć.