Po oszałamiających triumfach w latach 50. XX w. ekspresjonizmu abstrakcyjnego spod znaku Pollocka i spółki wydawało się, że malarstwo niefiguratywne będzie królować w USA (czyli i na świecie), niezagrożone przez co najmniej kilka dziesięcioleci. Tymczasem na awangardowe i – co tu ukrywać – elitarne w odbiorze bezładne chlapanie i mazanie farbą szybko pojawiła się w latach 60. odtrutka, a nawet dwie. Pierwsza, czyli pop-art, okazała się niezwykle trwała do dziś, choć po różnych przeróbkach. Kolejna znacznie wyraziściej przeciwstawiła się abstrakcji, ale też szybciej przeminęła z wiatrem artystycznych przemian: to właśnie będący przedmiotem wiedeńskiej wystawy hiperrealizm. Zwany zamiennie także fotorealizmem.
Hiperrealizm przyjął się w USA nadzwyczaj dobrze, bo bliższy był konserwatywnym nawykom Amerykanów aniżeli abstrakcyjne eksperymenty. Dziś, po latach, budzi najczęściej dwie emocje równocześnie: podziw i zdziwienie. Podziw, że można osiągnąć taką biegłość w posługiwaniu się pędzlem. I zdziwienie, że ową biegłość można w sposób tak mało twórczy pożytkować. Mówiąc najprościej, mamy do czynienia z dziełami, na widok których widz musi zakrzyknąć: jak żywe! Lub: jak na fotografii! I słusznie, bo to właśnie fotografia, obok rzecz jasna pędzli, farb i płótna, stała się podstawowym narzędziem pracy hiperrealistów.
Zdjęcie jak z obrazka, obraz jak ze zdjęcia
Oczywiście, na fotografie regularnie zerkali tworząc obrazy Manet i Monet, Degas i setki innych. Ale hiperrealiści w przygodzie z fotografią poszli znacznie dalej. Przede wszystkim nie tyle malowali korzystając z fotografii, ile malowali – w powiększonej skali – same fotografie.