Gdy kilku fanów Pink Floyd spotyka się, by pogawędzić o ulubionej płycie „Dark Side of the Moon”, zazwyczaj każdy z nich ma na myśli trochę inny album. Nie tylko dlatego, że inaczej odbieramy czy pamiętamy muzykę. I nie dlatego, że słuchamy jej na innym sprzęcie. Chodzi przede wszystkim o to, że ta jedna z najsłynniejszych płyt w historii istnieje już w kilkunastu wersjach brzmieniowych, licząc tylko wydania na CD. Stare taśmy nagrane w słynnym londyńskim studiu Abbey Road w 1973 r. były wielokrotnie poddawane na nowo obróbce końcowej, zwanej fachowo masteringiem. W ten sposób żyją i zmieniają się po latach inne wielkie płyty, sprzedawane kolekcjonerom i zagorzałym fanom na nowo co kilka lat.
W tym roku rozpoczęła się największa w historii akcja wznowień katalogu Pink Floyd – na rynek trafiły już płyty „Dark Side of the Moon” i „Wish You Were Here”, dostępne w wersjach jedno-, dwu-, a nawet sześciopłytowych. Te najdroższe pakiety, pełne dodatkowych gadżetów, kosztują w sklepach grubo ponad 400 zł każda. A to nie koniec wydatków, bo ciąg dalszy tej kolekcjonerskiej edycji nastąpi w przyszłym roku.
Dwa miesiące temu zmasterowanej od nowa wersji doczekała się najgłośniejsza płyta Nirvany „Nevermind”, sprzedawana również w kilku wariantach. Na rynek przed Gwiazdką trafiły ponadto specjalne edycje płyt „Some Girls” The Rolling Stones (ledwie trzy płyty w zestawie) oraz rock opery „Quadrophenia” The Who (cztery płyty), w obu przypadkach wzbogacone o zestawy zdjęć czy nawet pocztówek. Najbardziej rozpasaną edycją okazała się jednak rocznicowa (20 lat) wersja „Achtung Baby” grupy U2, która w najbardziej wyjątkowej wersji Über Deluxe Box Set zawiera – uwaga – 15 płyt (winylowych, CD i DVD), książkę, oddzielnie wydrukowane zdjęcia, naklejki, znaczki w klapę oraz dokładną kopię słynnych przeciwsłonecznych okularów Bono. Sklepowa cena całości w Polsce wynosiła ponad 1400 zł, ale najwyraźniej nie stanowiła bariery dla miłośników grupy, skoro – jak donosi nam polski dystrybutor – wszystkie sprowadzone do naszego kraju egzemplarze już znalazły nabywców.
Tego typu wydawnictwa coraz mocniej konkurują ze sobą rozmiarami, oprawą graficzną i pomysłową zawartością. Także w Polsce, gdzie rok 2011 w fonografii zamyka imponujące nowe wydanie „Cienia wielkiej góry” Budki Suflera wraz z wersją koncertową tej płyty z 1975 r. – na dwóch winylach, dwóch CD i z pakietem zdjęć.
Białe plamy
„Wzięło się to chyba stąd, że nasz wydawca miał doświadczenia z reedycjami dyskografii Beatlesów” – tłumaczył pomysł kolejnej edycji Nick Mason z Pink Floyd. Rzeczywiście, atrakcyjnie przygotowane nowe serie wznowień Beatlesów (przed dwoma laty) i Johna Lennona (w ubiegłym roku) przyciągały uwagę w katalogu EMI. Floydzi to przypadek jeszcze bogatszej dyskografii – zawsze znajdą się jakieś mało znane lub zupełnie zapomniane nagrania, które przyciągną uwagę zbieraczy do nowej edycji.
Takim przykładem jest utwór „Wish You Were Here” z partią skrzypiec Stephane’a Grapelliego. „Ciągle się dziwię, dlaczego nie wykorzystaliśmy tego utworu wtedy” – komentuje Mason, dodając, że on i koledzy przez lata byli przekonani, że skasowali tę taśmę. Całe nagranie powstało zresztą przez przypadek, bo gdy rejestrowali materiał na płytę „Wish You Were Here” w kompleksie Abbey Road, w studiu obok Yehudi Menuhin nagrywał właśnie z Grappellim. Obaj dostali zaproszenie do złożenia wizyty Floydom, ale tylko Francuz skorzystał.
Takich rarytasów na tegorocznych wydawnictwach jest mnóstwo, bo wielkie rockowe reedycje to ciągłe uzupełnianie znanych już historii o nowe wątki. To dlatego po latach grupa The Beach Boys zdecydowała się wydać nagrania z sesji płyty „SMiLE”, które 44 lata temu przerwała w atmosferze kłótni i niezadowolenia z wyników. Po latach przerwane sesje artystów tej miary to taka sama legenda jak niedokończone symfonie wielkich kompozytorów albo porzucone manuskrypty genialnych pisarzy. „Smile Sessions” (wydane w trzech różnych kolekcjonerskich zestawach) z miejsca zostały więc uznane przez kilka magazynów muzycznych za reedycję roku.
Podobne walory ma rocznicowa edycja „Achtung Baby”. Dokumentuje mozolną, trwającą rok pracę grupy rockowej, która zdobyła już wszystko, co do zdobycia było, i postanowiła jak najmocniej zmienić swój styl. Znajdziemy na niej niepublikowane wcześniej wersje utworów w dopiero kształtującej się formie i film dokumentalny opowiadający o całym procesie. Podobnie jak u Pink Floyd chodzi tu o pewne wrażenie uczestnictwa w wydarzeniu, jakim było nagrywanie klasycznej dziś płyty. Gitarzysta grupy The Edge, który nadzorował proces powtórnego masteringu, zarzeka się, że prawie nie ingerował w materiał – poza tym, że trochę... podkręcił głośność. Trudno tego nie usłyszeć, gdy zestawi się starą i nową wersję. Jeszcze trudniej nie odnotować, że płyta „Nevermind” Nirvany w nowej edycji brzmi średnio o 5–6 decybeli głośniej.
Remastering czy remasakring?
Tu pora bowiem na gorzką prawdę. Większość odkurzanych dziś na nowo starych wydawnictw pada ofiarą tzw. loudness war, czyli wojny na głośność, która wpływa na kształt produkcji muzycznej ostatnich kilkunastu lat. Fachowy magazyn „Sound On Sound” zmierzył ostatnio ten fenomen, biorąc pod lupę zestaw 4,5 tys. najpopularniejszych utworów muzyki pop rok po roku. Wyszło na to, że między 1982 a 2005 r. średni poziom głośności nagrań muzycznych wzrósł o 6 dB! Co to znaczy w praktyce? Dość powiedzieć, że różnica rzędu 6 dB jest przez nas odbierana dwa razy głośniej. Przy ponownej obróbce analogowych taśm inżynierowie dźwięku próbują więc wpisać się w obowiązujący trend.
– Wiara ludzi w to, że nowe techniki umożliwią rzeczywiście poprawę jakości dźwięku, to w dużej mierze złudzenie – komentuje Piotr Nykiel z Zakładu Elektroakustyki Politechniki Warszawskiej, sam zajmujący się od kilku lat masteringiem i problemem transferu starych nagrań z analogowych taśm na CD. – Z wersji na wersję te masteringi robią się głośniejsze, na pewno też bardziej odszumione, bardziej dynamiczne, ale w złym znaczeniu, czyli krzykliwe i głośne, natomiast przestają być muzykalne, tracą delikatne niuanse.
To z kolei wywołuje u słuchacza efekt zmęczenia. Albo jest za cicho i nic nie słychać, albo za głośno – i od razu ryczy. Za to w sytuacjach, gdy mamy duży poziom hałasu – typu samochód, miejsce publiczne – tego typu nagranie „przebija się”, brzmi znośnie. Po części jest to więc cena rewolucji w dostępie do muzyki, którą przyniosły odtwarzacze przenośne i pliki mp3 pozwalające nam słuchać muzyki wszędzie. Po części – konieczność konkurowania z dzisiejszą poddaną bardzo silnej kompresji dynamiki (ten sam efekt powoduje choćby to, że reklamy w telewizji odbieramy często jako niewspółmiernie głośne w stosunku do reszty programu) współczesną muzyką Lady Gagi czy Metalliki. To dlatego studyjne zabiegi spotkały już piosenki ze starego katalogu Led Zeppelin zebrane na płycie „Mothership” czy składankę „30 #1 Hits” Elvisa Presleya – obie zostały oprotestowane przez sporą część fanów pamiętających oryginały. To nie remastering, ale remasakring – żartowali.
– Jak to zawsze powtarzam moim studentom: do zmieniania głośności służy odpowiednia gałka we wzmacniaczu – tłumaczy Piotr Nykiel. – A jeśli puścimy obok siebie dwie płyty i jedna z nich będzie głośniejsza, to oczywiście w sensie subiektywnym będzie ona brzmiała lepiej, dopóki nie pokręcimy gałką. Najgorsze jest to, że sami muzycy nie słyszą, jak bardzo tego typu zabiegi kaleczą ich pracę. Chcą tylko, żeby w radiu brzmiało głośno.
W łonie Audio Engineering Society, które skupia inżynierów dźwięku z całego świata, kształtuje się ruch na rzecz zaprzestania wojny głośności. – Doszliśmy już do ściany – zauważa Nykiel.
Są już pierwsze jaskółki zmian. Cały nowy cykl wznowień Pink Floyd zmasterowany został na wyjątkowo – jak na dzisiejsze czasy – cichym poziomie. Co nie znaczy, że brzmi tak dobrze jak oryginały sprzed 30 czy 40 lat, a nawet pierwsze edycje kompaktowe. Bo w tej dziedzinie, jak twierdzi Piotr Nykiel, wciąż im starsze wersje, tym lepsze.
Choć w przyszłości prace nad nowym podejściem do technologii cyfrowej powinny przynieść przełom. Sam Nykiel prowadzi je także w praktycznym wymiarze – efektów można posłuchać na wspomnianej już reedycji Budki Suflera, a także wydanych przez Obuh Records płytach z muzyką Jerzego Miliana i Krzysztofa Pendereckiego. Ten konstruktor własnych urządzeń do obróbki audio – na przykład konwertera analogowo-cyfrowego – pracował także przy najnowszym trzypłytowym zestawie koncertów Krzysztofa Komedy z festiwali Jazz Jamboree, który opublikowały właśnie Polskie Nagrania.
Idole na własność
Kiedy muzycy Pink Floyd mówią o tym, że nowa seria płyt daje wreszcie „kompletną wizję” ich dziedzictwa, należy to puścić mimo uszu. To się nie skończy nigdy. Jak zauważył filozof Walter Benjamin, sens kolekcjonowaniu nadaje ten jeden element zbioru, którego jeszcze nie mamy. A wytwórnie płytowe wychodzą naprzeciw najzagorzalszym fanom posiadającym już wszelkie dostępne memorabilia ulubionego artysty – i wydają co jakiś czas coś nowego.
Nowe pozycje adresowane są w większości do fanów – tych, których interesuje kupowanie płyt na fizycznych nośnikach, w dodatku często po raz drugi lub trzeci.
Simon Reynolds w książce „Retromania” – opisującej świat nieustającego potoku reedycji, wskrzeszania starych zespołów i ciągłych powrotów do przeszłości – przypomina teorię Freda i July Vermorelów, którzy, analizując postawy fanów, uznali kolekcjonowanie za substytut kontaktu. „Fantazję wejścia w posiadanie kogoś przez wybujałą konsumpcję” – notuje Reynolds.
To dlatego współczesne boksy kolekcjonerskie zawierają mnóstwo materiałów poza płytami. Stąd okulary Bono, kopia biletu z trasy koncertowej „Dark Side of the Moon” (na której choćby z racji wieku słuchacze być nie mogli) albo kopia przepustki, która umożliwiała wejście za kulisy któregoś z koncertów Pink Floyd. Pod tym względem tytuł najbogatszej wersji floydowskiej serii – „Immersion”, czyli „Zanurzenie” – doskonale oddaje naturę rzeczy. Tu chodzi o to, żeby się zanurzyć w ten świat, jak gdyby się nim żyło przez cały okres istnienia zespołu. I to zanurzyć w sposób, jakiego nie dają niematerialne pliki mp3 dostępne na wyciągnięcie ręki w sieci.
Czy jednak to wszystko nie przekracza granic zdrowego rozsądku? Wychodzące właśnie wielopłytowe wydawnictwa Pink Floyd to przecież rzecz nie do zdobycia dla kogoś bez źródła utrzymania, a zarazem nie do przyswojenia i przeanalizowania dla fana, którego już na nie stać, ale większą część dnia spędza w pracy. Nowe wydawnictwo poświęcone każdej kolejnej płycie to jakieś kilkanaście godzin materiałów. Kiedy tego słuchać? Kiedy oglądać zamieszczone tu filmy?
Tu znów odpowiedź niosą ponadczasowe teorie Benjamina – otóż przyglądając się największym bibliofilom swoich czasów, zauważył on, że ich pasja nie ma wiele wspólnego z czytaniem. Jak w szczerym wyznaniu noblisty Anatole’a France’a, który przyznał, że zdołał przeczytać ledwie jedną dziesiątą książek ze swojej biblioteki. Zresztą może lepiej już te albumy tylko gromadzić, wobec mankamentów technicznych, jakie w sobie niosą? Bo technologia nagraniowa może i zaklina czas, ale nigdy nie dowiemy się przecież, jak brzmiała ta pierwsza wersja „Dark Side of the Moon”, którą Roger Waters zabrał ze studia do domu, by na magnetofonie szpulowym puścić swojej żonie. Nie dowiemy się, co też takiego w brzmieniu tej pierwotnej wersji doprowadziło małżonkę Watersa do łez.