Parowóz jechał przez sielski krajobraz Ameryki Południowej. Góry, wysokie wiadukty, sawannę, wioski z lokalnymi targami. Z tyłu dwa wagony pasażerskie i wyładowana workami bagażowa platforma. „Nescafe otwiera szlak wielkiej kawy” – czytał hipnotyzującym głosem lektor, a muzyka w tle idealnie oddawała tempo podróży koleją: silnie akcentowany rytm kontrabasu, liczony na dwa (podobnie jak w polce, ale dużo wolniej), a do tego bogate tło instrumentów perkusyjnych z charakterystycznym dźwiękiem guiro – zasuszonej i odpowiednio żłobionej tykwy, którą pociera się na podobieństwo tarki.
W ten sposób cumbia dotarła na Zachód – razem z kolumbijską kawą, którą takim właśnie filmem, z klasycznym utworem „La Colegiala” w tle, reklamował w latach 80. jeden z wielkich koncernów. Jeszcze w tej samej dekadzie specjalizująca się w muzyce świata firma World Circuit opublikowała składankowy album „Cumbia Cumbia”, cztery lata później drugi.
– Przyjęcie było świetne, a muzyka, słyszana przez publiczność w całej Europie po raz pierwszy, brzmiała świeżo – mówi Sebastian Mann z World Circuit. Entuzjazm prasy też był duży. Pisano o cumbii jako „najbardziej uzależniającym produkcie eksportowym Kolumbii”. Ale firma World Circuit nie miała jeszcze wielkiego potencjału promocyjnego, a rynek world music rósł powoli. Wybuch miał nastąpić w 1997 r., kiedy ta sama firma zaprezentowała kubańską muzykę son na płycie „Buena Vista Social Club”. – Pomogła wtedy osoba Ry Coodera jako producenta oraz powstały w tym samym czasie film Wima Wendersa – wspomina Mann. – Różnica polegała także na tym, że członkowie BVSC ciągle żyli, podczas gdy artystów ze składanek prezentujących złote lata cumbii już dawno nie było na świecie.