Andrzej Wajda jest zakochany w Lechu Wałęsie, swego czasu chwalił się nawet, że niewiele brakowało, a byłby jego osobistym kierowcą. Miał mianowicie zawieźć Wałęsę na debatę telewizyjną z Alfredem Miodowiczem, szefem państwowych związków zawodowych, lecz ostatecznie przysłano auto z Woronicza. Przypomnijmy, zdarzyło się to jesienią 1988 r. Nie bez znaczenia jest też okoliczność, iż polska premiera filmu odbędzie się z okazji urodzin byłego szefa Solidarności. Wałęsa już zresztą wie, co jest owiniętym w celuloid prezentem, obejrzał bowiem film na specjalnym pokazie. Chyba nie był z podarku bardzo zadowolony, choć oficjalnie skomentował obraz w swoim znanym stylu: podobało się, ale zarazem nie za bardzo się podobało. Bardziej spontaniczny był w wywiadzie dla telewizji Gdańsk, gdzie wyjawił, że nie zachwycił go Więckiewicz, który gra zbytniego bufona. Co ciekawe, towarzyszący ojcu w czasie pokazu syn Jarosław nie odniósł podobnego wrażenia, przekonywał nawet, że portret ojca zbliżony jest do oryginału.
Zanim przekonają się o tym krajowi widzowie, film mogą zobaczyć uczestnicy festiwalu w Wenecji, gdzie pokazywany jest poza konkursem, co wydaje się rozsądnym posunięciem. Wajda nie musi się już ścigać. Teraz czekamy na opinie zagranicznych mediów, z których dowiemy się, czy tym razem udało się przekonująco opowiedzieć światu o naszej najnowszej historii, w której nadal żyjemy.
Wałęsa kontra Fallaci
Ogólna koncepcja „Wałęsy” jest bardzo prosta, wręcz klasyczna: człowiek na tle epoki. Przyszły widz filmu może być nawet zaskoczony minimalistyczną formą. Nie widać tu dawnego stylu Wajdy, wizjonera – malarza. Tym razem temat jest ważniejszy niż forma. Wszystko zostało podporządkowane rygorowi narracji, w ramach której twórca pragnie przedstawić jak najwięcej epizodów z życia swego bohatera. Dbając jednocześnie o to, by przekaz był klarowny i zrozumiały także dla odbiorców pozbawionych wiedzy o najnowszej historii Polski.
Już pierwsza scena ma widzowi (w szczególności zagranicznemu) dać wyobrażenie, gdzie i kiedy toczy się opowieść: oto oglądamy dokumentalne zdjęcia z defilady na placu Czerwonym w Moskwie z okazji kolejnej rocznicy rewolucji. Suną pojazdy, na których widać wycelowane w niebo głowice rakiet. Cała potęga Związku Radzieckiego w jednym kadrze. Gdyby ktoś nie rozumiał, co znaczył wówczas złowrogi termin „geopolityka”, ten obraz przypomina, w jakim znajdowaliśmy się położeniu.
Następna scena rozgrywa się już w domu Wałęsów. Danuta pomaga mężowi ubrać się odświętnie, lecz on cały czas się opiera, marudzi, nie chce założyć krawata, wreszcie wyraźnie poirytowany rzuca, że nie lubi „tej baby”. W kolejnej scenie zobaczymy „tę babę” podjeżdżającą pod blok, w którym mieszka nasz bohater. To słynna włoska dziennikarka Oriana Fallaci, która przyjechała zrobić wywiad. Ich rozmowa stanowi dramaturgiczny szkielet filmu: pytania i pojawiające się w rozmowie wątki uruchamiają kolejne retrospekcje. Sekwencje inscenizowane płynnie łączą się z dokumentalnymi, przenikają się. Doskonały montaż sprawia, że nawet najbardziej znane kadry z Sierpnia 1980 r., jak choćby Wałęsa przy bramie stoczni ogłaszający „Mamy niezależne, samorządne związki zawodowe”, wypadają wiarygodnie, choć na pierwszym planie jest Robert Więckiewicz. Prawdziwy Wałęsa pokaże się dopiero podczas obrad Okrągłego Stołu oraz w scenie finałowej.
Tymczasem toczy się wywiad. Jak przyznaje sam Wałęsa, spotkały się „dwa autorytatywne typy”, więc musiało być gorąco. Rozmowa zaczyna się jak mecz, w którym rywale skaczą sobie do oczu, kończy się jednak w duchu pojednania. „Gdyby cenzura pozwoliła pani przeprowadzony ze mną wywiad opublikować w Polsce, to byłaby pierwsza książka, którą bym w życiu przeczytał” – wyznaje na koniec Wałęsa, co jest w jego ustach naprawdę wyjątkowym komplementem.
W głównej roli
Wajda zawsze miał dobrą rękę do aktorów. Wystarczy przypomnieć nazwiska Zbigniewa Cybulskiego, Daniela Olbrychskiego czy Krystyny Jandy. Tym razem też wybrał dobrze. Wałęsę gra Robert Więckiewicz, bez wątpienia jeden z najzdolniejszych aktorów naszego współczesnego kina. Świetnie naśladuje jego sposób mówienia, intonację, gestykulację, spojrzenia na partnera, nawet sposób poruszania się. Zmienia się w czasie. Z pobytu w Arłamowie wraca z wyraźną nadwagą, trochę ospały. (Tak właśnie męża wracającego z internowania przedstawiła w swej głośnej książce Danuta Wałęsowa). Można wprawdzie chwilami odnieść wrażenie, że Więckiewicz parodiuje Wałęsę, ale przecież Wałęsa parodiował sam siebie niejednokrotnie. To wielka rola, na której trzyma się cały film.
Wałęsa jest głównym bohaterem, a właściwie jedynym. Jeszcze tylko Wałęsowa (w bardzo dobrym wykonaniu Agnieszki Grochowskiej) jest pełnowymiarową postacią. Reszta to tło. Nawet najbliżsi współpracownicy pokazują się tylko na chwilę. Krzywonos zatrzyma tramwaj, wypowie swą słynną kwestię („Ten tramwaj dalej nie jedzie…”), potem jeszcze zaprotestuje przeciwko kończeniu strajku zaraz po spełnieniu postulatów stoczniowców. Pieńkowskiej niezorientowany widz może w ogóle nie zauważyć. Pokazują się Gwiazda i Bujak, ale tylko wtedy, gdy Wałęsa pozwala im mówić. Zapewne nie wszystkim się to spodoba – zwłaszcza samym zainteresowanym, czyli kierującym strajkiem – ale taka jest specyfika filmów biograficznych.
W przeszłości niemal każdy obraz Wajdy wywoływał kontrowersje, i teraz, kiedy film trafi na ekrany polskich kin (premiera 4 października), zapewne będzie podobnie. Już wcześniej zresztą ukazywały się publikacje, których autorzy negowali sens robienia takiego filmu. Wystarczy też przeczytać parę pierwszych wpisów internautów po niemal każdej informacji o powstawaniu „Wałęsy”, by mieć pewność, że wrogowie wodza Solidarności gotują się do ataku.
Paradoks polega na tym, iż w przeszłości atakowano Wajdę za to, że niszczy narodowe mity. Tak było w czasach, gdy współtworzył polską szkołę filmową, przedstawiał młodego akowca umierającego na śmietniku w „Popiele i diamencie” czy ułanów atakujących szablami niemieckie czołgi w „Lotnej”. Podobne zarzuty pojawiały się po premierze „Popiołów”. Teraz artysta może doczekać się razów za to, że – wręcz przeciwnie – pragnie obronić zagrożony mit. Mit Wałęsy jako wodza Solidarności.
Jak zobaczymy, Wajda nie ukrywa, że jest po stronie Wałęsy. Nie tylko z powodu ograniczeń czasowych (film trwa niecałe 2 godziny) nie zobaczymy zdarzeń, które przypomniałyby jego inną, gorszą twarz. Nie ma więc haniebnej sceny poniżania przez Wałęsę sędziwego redaktora Jerzego Turowicza, który to incydent dla wielu obserwujących zdarzenie w telewizji oznaczał, że coś się w Polsce solidarnościowej bezpowrotnie skończyło. Nie dowiemy się też, że był raczej kiepskim prezydentem, otoczony świtą współpracowników, którzy nie przynosili splendoru najwyższemu urzędowi w państwie.
Ale najważniejsze pytanie brzmi: podpisał „coś” w grudniu 1970 r. czy nie? Kwestia ta jest w filmie bardzo poważnie potraktowana i zajmuje niemało ekranowego czasu. Jest grudzień 1970 r., na Wybrzeżu zaczynają się strajki. Prosty robotnik stoczniowy, zanim do nich dołączy, zdejmie obrączkę i zegarek, mówiąc żonie: „Sprzedasz, jak nie wrócę”. (Scena z obrączką i zegarkiem pojawi się w filmie jeszcze dwa razy). Wspomnienie aresztowania w grudniu będzie wracać przez całe życie. A kiedy chciałby już zapomnieć, inni mu przypomną.
Tak, „coś” podpisał. Ubecy straszą go, że nigdy nie zobaczy dziecka, które właśnie przyszło na świat. Jest przez nich osaczony i bezbronny. Zerka na podsuwane mu przed nos papiery, ale raczej nie czyta. Chyba zdaje sobie sprawę z podstępu, ale wie, że inaczej nie wybrnie z opresji. Jakie były skutki tego podpisu, dowiadujemy się tylko szczątkowo. Po latach ubecy wypomną mu jakieś konsultacje i że byli z niego zadowoleni. A teraz się stawia.
To zadra w sumieniu Wałęsy. Jest scena w filmie, gdy opozycyjny działacz instruuje opozycjonistów, jak należy zachować się na tzw. ścieżce zdrowia (milicjanci ustawiali się w szpalerze i tłukli pałkami przepuszczanego między szeregami wroga systemu). Jakie części ciała należy bronić, by nie zrobili krzywdy. Ale najważniejsze, żeby po zejściu ze ścieżki nie podpisywać podsuwanych dokumentów. Bez wyjątku, niczego nie podpisywać! Wałęsa nie może do końca wysłuchać tej instrukcji, wychodzi niepostrzeżenie z pokoju, w którym odbywa się spotkanie.
Potem już niczego nie podpisze. Film przypomina, że naprawdę swą wielkość Wałęsa pokazał 13 grudnia 1981 r. Kiedy przychodzą po niego wojewódzki sekretarz partii i wojewoda, to on od pierwszej chwili uzyskuje nad nimi przewagę psychiczną. (Wyraźnie zawstydzony sekretarz Fiszbach pyta Wałęsową, czy może wejść do mieszkania). W Warszawie władze mają dla Wałęsy konkretną propozycję: wystąpi w telewizji, zaapeluje o zaprzestanie strajków („To jednak są strajki!” – ripostuje), przeprosi za Solidarność i wejdzie do władz nowych związków zawodowych. Tu nie ma ani chwili wahania. Odmawia zdecydowanie, chociaż kiedy dowie się, że będzie wywieziony na wschód, nie ma pewności, czy to będzie wschód Polski.
Milicjantka nadstawia pierś
Kiedy wróci z wygnania w Arłamowie, przed domem w Gdańsku powitają go tłumy. W ogólnym zamieszaniu nikt nie ma głowy zająć się asystującym Wałęsie funkcjonariuszem, któremu może na chwilę udziela się ogólna euforia. Władza pokazana w „Człowieku z nadziei” jest tylko pozornie silna. Albo inaczej – nie ma nic oprócz siły. W czasie rozmów z Wałęsą w ośrodku internowania wizytująca go bardzo ważna osoba przekonuje, że przecież w dalszym ciągu jest na wolności. Wówczas Wałęsa otwiera drzwi, a stojący za nimi żołnierz podnosi karabin do pozycji strzeleckiej. Scena – symbol. Czy w razie potrzeby pociągnąłby za spust? Przypomnijmy, że w sztuce „Alfa” Sławomira Mrożka internowany bohater, mocno przypominający Wałęsę, w finale ginie.
Ale siła nie daje tej władzy pełni władzy. Jest w filmie kapitalna scena, kiedy dwaj esbecy nachodzą dom Wałęsów akurat w chwili, gdy w telewizji trwa transmisja z pamiętnej mszy odprawianej przez Jana Pawła II na ówczesnym placu Zwycięstwa w Warszawie. Jeden z funkcjonariuszy na chwilę przyklęka, lecz natychmiast podrywa się zawstydzony. Albo inna scena. Lech Wałęsa jest wzięty na przesłuchanie prosto ze spaceru, z niemowlakiem w wózku. Dziecko obsikuje pomieszczenie służbowe, więc komendant każe przynieść ręcznik. „Ale niezakrwawiony po przesłuchaniu” – sztorcuje podwładnego. Po chwili maleństwo daje znak, że jest głodne, ryczy wniebogłosy, czego nie może znieść milicjantka, która wyjmuje wielką pierś nabrzmiałą mlekiem i nadstawia dziecku. To robi wrażenie na Wałęsie, który pyta, dlaczego pracuje w milicji. Mąż ją zostawił, musi sama wychować troje dzieci. Zło jest w „tym kraju”, jak się wówczas o PRL mówiło, banalne i zwyczajne.
Tę scenę niewątpliwie wymyślił Janusz Głowacki, który figuruje w czołówce jako scenarzysta, ale współpracy z Wajdą podobno nie wspomina najlepiej, co w szczegółach przedstawi w przygotowywanej właśnie książce.
Ani z marmuru, ani z żelaza
W 2000 r. robiłem wywiad z Andrzejem Wajdą. Rozmawialiśmy między innymi o bohaterach współczesnego kina, zapytałem na koniec reżysera, czy nie zrobiłby filmu o Lechu Wałęsie. Odpowiedź była zdecydowana. Nie. „Ponieważ udało mi się pokazać Solidarność, kiedy zwyciężała, nie chciałbym być reżyserem filmu, który pokazuje, jak źle skończyła – przekonywał artysta, mając oczywiście na myśli „Człowieka z żelaza”. – Niech to już robi ktoś inny”.
Co się przez te lata zmieniło? Kiedy przeprowadzałem tamten wywiad, Wałęsa nie był ulubieńcem elit intelektualnych. Obciążano go odpowiedzialnością za rozbicie solidarnościowego obozu, w które to dzieło jego wkład był naprawdę imponujący. Kiedy przestał działać urok elektryka obalającego komunizm, coraz bardziej zaczęły przeszkadzać wady buńczucznego trybuna ludu. Wydawać już się mogło, że oto kolejny nasz bohater dołączył do wcale niemałego zbioru byłych bohaterów.
Zmiana zaszła w czasach chwilowej IV RP, w której Wałęsa miał stracić miejsce wśród „budowniczych” nowej Polski. Co musiało wywołać kontrreakcję, ponieważ – pomijając sympatie i antypatie polityczne – rażąco mijało się z prawdą historyczną. Jakkolwiek zabrzmi to patetycznie, były przywódca 10-milionowego związku, teraz atakowany także przez niektórych swoich najbliższych współpracowników z Sierpnia 1980 r., był Polsce potrzebny.
Przypadki Wałęsy to historia człowieka wywyższonego, potem poniżonego, następnie znowu docenionego. Bardzo polski los. I zapewne dlatego Andrzej Wajda, który w młodości robił filmy o ułanach i powstańcach, dostrzegł w prostym elektryku swego bohatera. Jego bohaterowie z czasów kina szkoły polskiej ponosili klęskę, ponieważ mieli przeciw sobie historię, pozostawał im tylko piękny straceńczy gest. Wałęsa, którego oglądamy na ekranie, w niczym nie przypomina romantyków, może nawet nie wie, że kiedyś istnieli.
Nie jest człowiekiem z marmuru ani z żelaza. Wbrew tytułowi, nie jest chyba nawet człowiekiem z nadziei. Raczej – z gniewu. Jedna z najważniejszych kwestii, która pada z ekranu z jego ust, brzmi: „Trzeba mieć w sobie wiele gniewu, żeby powstrzymać święty gniew ludu”. A on ma w sobie tak wiele gniewu, że potrafi przeciwstawić się najbliższym kolegom, jeśli nie ma pewności, że rezultat planowanej akcji będzie zgodny z oczekiwaniami. Głodującym młodym ludziom powie prostym robociarskim językiem: „Cel szlachetny, ale metoda do dupy”. Żadnych pustych gestów. Jest konsekwentny, zdeterminowany, uparty i do bólu pragmatyczny. Dlatego właśnie on, który na marnych trójkach skończył prowincjonalną szkołę zawodową, został prezydentem, spotykał się z największymi osobistościami w ówczesnym świecie, przemawiał w amerykańskim Kongresie, która to scena kończy film: „We the People”. Tak zresztą miał być pierwotnie film zatytułowany.
Od wielu miesięcy można było słyszeć, że Wajda swym filmem wznosi Wałęsie pomnik. Co się – na szczęście – nie do końca potwierdziło. W każdym razie nie mamy do czynienia z dziełem hagiograficznym. Powstał wprawdzie pomnik, ale ze skazą. Na którym można by napisać: „Wałęsa. Człowiek”.