Czy w kulturze masowej jest jeszcze miejsce dla wielkich talentów aktorskich
Młodość, przywoływana na różne sposoby w „Sils Marii”, jest zwierciadłem, w którym przegląda się tracąca pewność siebie bohaterka.
Jak większość filmów rozgrywających się w środowisku artystycznym, „Sils Maria” jest opowieścią z kluczem.
„Birdman” doskonale ilustruje pokoleniową różnicę w podejściu do popularności.
Cała moja twórczość kręci się wokół pytań, jak życie naśladuje sztukę i na odwrót – deklaruje Olivier Assayas, 60-letni reżyser „Sils Marii”. Na planie jego filmu, swoistej wariacji wokół „Persony” Bergmana i „Wszystko o Ewie” Josepha L. Mankiewicza, spotkały się wybitne aktorki młodego i średniego pokolenia. Francuska gwiazda Juliette Binoche, znana z popularnego cyklu „Zmierzch” Amerykanka Kristen Stewart oraz zbuntowana idolka nastolatków Chloë Grace Moretz, występująca m.in. w „Kick-Ass”. Podobnie jak aktorzy „Birdmana” zagrały w „Sils Marii” częściowo siebie, naruszając granice prywatności i życia zawodowego.
W czasach kultu celebrytów lawinowo rośnie liczba filmów demitologizujących show-biznes i krytykujących patologie nowych mediów. Groteskowa, czarna komedia Alejandro Gonzáleza Ińárritu celnie uderzała w paranoję zepchniętych na margines artystów, marzących o tworzeniu „prawdziwej sztuki” za cenę porzucenia występów w mało inteligentnej komercji, i zgarnęła większość Oscarów w najważniejszych kategoriach. Trudno to uznać za przypadek, mając m.in. w pamięci ambitne plany ekranizacji kolejnych nafaszerowanych efektami specjalnymi komiksów Marvela. Efekciarstwo współczesnego kina, pazerność mediów na zbrodnicze skandale, cynizm przemysłu filmowego i zmiany, jakie w nim zachodzą, stanowią ważny element rynku, a co dopiero stylu życia. Zaskakująco współgrają z ogólnym trendem zajadłej, skutkującej wieloma ofiarami, walki o popularność. Także na Twitterze i Facebooku. Nowe media nieustannie podgrzewają szaleńczą chęć zaistnienia, choćby na ułamek sekundy. Każdy chce się jakoś przebić, mieć słuchacza, coś zagrać. Nie brakuje autentyzmu i pomysłów, tylko cierpliwości i czasu, żeby to wszystko wchłonąć, ogarnąć.
Kto chce oglądać upadłe gwiazdy?
Dlaczego nawet „Birdman” nie wdarł się do czołówki najchętniej oglądanych tytułów sezonu? Autotematyzm – poza nielicznymi wyjątkami, jak w „Graczu” Altmana – nie podnosi ciśnienia, nie budzi wielkich kontrowersji. Przynajmniej od czasu legendarnego „Bulwaru zachodzącego słońca” Billy’ego Wildera (1950 r.) z pamiętną kreacją Glorii Swanson w roli gasnącej gwiazdy kina niemego, pragnącej odzyskać sławę, oraz „Premiery” Johna Cassavetesa (1977 r.) z genialną Gene Rowlands grającą broadwayowską aktorkę, która nie może się pogodzić z tym, że się starzeje, filmy o znerwicowanych artystach i mechanizmach robienia karier mocno się zbanalizowały. Rzadko zapisują się w historii kina, najczęściej budzą wstrząs tych, których to bezpośrednio dotyczy, i na krótko oczyszczają atmosferę w branży. Doceniając bicie się w piersi, a także samokrytycyzm twórców, niektórzy uznają to nawet za swego rodzaju łatwiznę, zjadanie własnego ogona, dowód utraty poczucia realizmu czy wręcz jeszcze bardziej ostentacyjne zamykanie się hollywoodzkiego środowiska na rzeczywistość.
– Mnie to za bardzo nie dotyczy – broni się Assayas, który bywa nazywany dzieckiem kina. Wychowywał się na planie filmowym. Jego ojciec Jacques Rémy był cenionym scenarzystą. W domu dyskutowało się wyłącznie o sztuce. Wychowany na punk rocku, amerykańskich horrorach i hongkońskim kinie akcji zaczynał od pisania recenzji do legendarnego miesięcznika „Cahiers du Cinéma”, z którego narodziła się w latach 60. francuska nowa fala. Jedną z jego pierwszych autorskich prób była komedia „Irma Vep” – żart o tym, jak się kręci niezależne filmy.
Jak większość filmów rozgrywających się w środowisku artystycznym, „Sils Maria” jest opowieścią z kluczem. I tu znajdziemy proste analogie do „Birdmana”, który odnosił się do kariery Michaela Keatona. W „Sils Marii” bohaterką jest Juliette Binoche. – Zrobiliśmy ten film dla niej. To miał być eksperyment, rodzaj ćwiczenia – wyznaje Assayas. Reżyser poznał się z aktorką równo 30 lat temu. Oboje byli debiutantami. – Jednym z moich scenariuszy interesował się André Téchiné. Binoche miała w nim zagrać początkującą aktorkę, która marzy o wielkiej karierze, ale wikła się w romans. Tak powstało „Rendez-vous”, które uczyniło z niej gwiazdę. Bardzo się wtedy zaprzyjaźniliśmy.