Martwa strefa
Boję się Donalda Trumpa. Jest jak czarny charakter z filmów klasy B
Śledzę kampanię wyborczą w USA codziennie, z zapartym tchem sportowego kibica, a nawet obstawiającego wyniki hazardzisty. Zdarza mi się to co cztery lata z prostego powodu – zawsze uważam, że wynik wyborów w USA jest dla nas, obywateli Polski, sprawą dużo bardziej brzemienną w skutkach niż wybory nad Wisłą. Przynajmniej te, które miały miejsce do tej pory. Tutaj muszę zaznaczyć – nie jestem ekspertem, tylko pisarzem, który ma hobby, chociaż z amerykanistyki udało mi się swego czasu, z wielkim trudem, uzyskać magisterium.
Wybory w USA śledzę więc co cztery lata, trzymając z reguły kciuki za kandydata demokratów. Jednak tegoroczne są sprawą trochę inną niż wszystkie poprzednie. Przynajmniej inne niż wszystkie te, które pamiętam jako człowiek świadomy (czyli, powiedzmy, od 1992 r.). Przeżywam je inaczej. Bardziej. Mówiąc szczerze, boję się, a staram się z reguły nie bać – na trwającą od dwóch lat w Polsce wojenną psychozę staram się patrzeć z przymrużeniem oka. Tutaj nie potrafię.
Jeszcze nigdy w historii USA w wyborach nie startował kandydat, który z wdziękiem chorego na psychozę orangutana zamierza zdemolować politykę międzynarodową (i wewnętrzną) USA ostatnich paru dekad. Facet, który planuje odgrodzić USA murem, wypowiedzieć pakt klimatyczny, zakwestionować ustalenia NATO i de facto oddać Putinowi Europę Środkowo-Wschodnią, tworząc coś na zasadzie amerykańsko-rosyjskiego paktu Ribbentrop-Mołotow. Swoją drogą związki Trumpa z Putinem daleko wykraczają poza jakiekolwiek nieformalne koleżeństwo. I przypomnijmy – jest to wysmarowany pomarańczową farbą gościu, który spędził całe swoje życie, grając w golfa, płodząc dzieci z modelkami z Europy Wschodniej i doprowadzając do bankructwa kolejne hotele i kasyna. Trump to człowiek, przy którym Antoni Macierewicz zaczyna przypominać Vaclava Havla.