Czy było to zamierzone, czy nie, doszło w tym roku w Gdyni do zderzenia – wprawdzie poza konkursem, ale jednak – dwóch różnych koncepcji kina zaangażowanego, mówiącego o ważnych polskich sprawach. Z jednej strony „Smoleńsk” Antoniego Krauzego, z drugiej zaś „Powidoki” Andrzeja Wajdy.
Krauze na spotkaniu z publicznością zapewniał, iż jest twórcą w pełni niezależnym i nikt mu niczego nie próbował narzucać. W rozmowie z gazetą festiwalową przekonywał nawet, że jego film spotyka się z ciepłym przyjęciem, a jak odnotowała prowadząca rozmowę dziennikarka, w trakcie wywiadu podeszła do reżysera pewna kobieta i podała mu kwiaty w donicy. W kuluarach przeważały jednak bardzo chłodne opinie, oględnie mówiąc, co chyba docierało do ekipy „Smoleńska”, ponieważ zachowywała dystans wobec pozostałych uczestników festiwalu.
Wajdę przyjmowano zaś owacyjnie. Co tam Wajdę, nawet zapowiadająca „Powidoki” Grażyna Torbicka dostała owacje, jakich pewnie w życiu nie słyszała. Gest wobec mistrza wykonało też jury, przyznając mu Specjalną Pozakonkursową Nagrodę, czego dotychczas w historii festiwalu nie praktykowano wobec filmów niebiorących udziału w wyścigu po gdyńskie Lwy. Reżyser usłyszał ze sceny, iż jego film opowiadający o Władysławie Strzemińskim, wybitnym artyście zniszczonym przez reżim komunistyczny, jest dzisiaj bardziej aktualny niż kiedy powstawał. To zdanie padało również na konferencjach prasowych po prezentacjach filmów, w których bohater zderzał się z układem politycznym bądź stawał się ofiarą manipulacji.
Pozmieniało się nie tylko na ekranie, ale i na widowni. Publiczność zaczęła odzyskiwać słuch na aluzje, reagując natychmiast na padające z ekranu kwestie, które odnoszą się w mniej lub bardziej widoczny sposób do współczesności.