W „Moim wieku” Aleksandra Wata jest scena, której nie umiem zapomnieć: początek 1940 r., więzienie zamarstynowskie we Lwowie, cela wypełniona ciałami i cierpieniem poddanych okrutnemu śledztwu ludzi, a w samym środku tego wszystkiego modlący się wspólnie Polacy i samotny Wat, który – jako Żyd i były komunista – do tej polskiej wspólnoty nie należy. „W tym smrodzie, w tej strasznej nędzy i poniewierce codziennie pieśni maryjne – opowiadał Miłoszowi. – Wszyscy wierzący. I ja sam, w tym kącie swoim leżę, wyłączony ze wspólnoty. Byłem wtedy jedynym Żydem, potem przyszedł jeszcze jeden. Ale nie o to chodzi. Byłem wyłączony z wierzących. (...) Siedziałem w kącie i płakałem, chociaż nie mam mokrych oczu. Rzadko płakałem w życiu”.
Ta scena zaciąży nad całą więzienną epopeją Wata w Sowietach, prowadząc do zagadkowego – i jak się później okaże, nietrwałego – nawrócenia na katolicyzm w więzieniu w Saratowie. Unaocznia też symbolicznie jego sytuację jako pisarza – wciąż jakby nie dość polskiego, bez dostępu do serca narodowej wspólnoty, zawieszonego między żydowskością a polskością. A przecież to właśnie wyobcowanie z polskości (oraz dobra znajomość rosyjskiego, który był jego pierwszym językiem) pozwoliło mu przeżyć więzienną gehennę w sposób niedostępny dla Polaków spod znaku Matki Boskiej Częstochowskiej, to dzięki niemu mógł wyjść poza martyrologiczno-mesjanistyczny schemat i tak wiele z sowieckiego systemu zrozumieć (chciał o tym napisać księgę życia, ale uznał, że Orwell wyczerpał temat). To między innymi jego wyobcowaniu z polskości zawdzięczamy „Mój wiek” – jedną z najważniejszych książek XX w., tak różną od setek podobnych do siebie polskich wspomnień z Rosji, dorównującą rozmachem i głębią dziełom Szałamowa i Sołżenicyna.