Nie wszyscy kochają musicale – zwłaszcza te starsze, broadwayowskie, wypielęgnowane i nostalgiczne z długimi sekwencjami taneczno-baletowymi, jak w „Amerykaninie w Paryżu” czy „Deszczowej piosence”. Ale nawet ci, którym „Parasolki z Cherbourga” wydają się nazbyt staroświeckie, ulegną czarowi „La La Land” – romantycznej komedii w dawnym stylu, która otrzymała właśnie najwięcej w historii, bo aż siedem statuetek Złotych Globów.
Niełatwo orzec, co podoba się tu bardziej. Magiczno-nostalgiczna ścieżka dźwiękowa czy fenomenalne aktorstwo Emmy Stone oraz Ryana Goslinga. Oboje tańczą, śpiewają, zaskakują świeżością i spontanicznością, choć nie są zawodowymi tancerzami ani piosenkarzami. To trzeci wspólny występ tych aktorów na dużym ekranie (po „Gangster Squad. Pogromcy mafii” i „Kocha, lubi, szanuje”). W rolach delikatnie rozważnych, niewinnych kochanków nie mają obecnie konkurencji. Ani w Hollywood, ani poza nim. Są parą idealną, ucieleśniającą pęd, rozterki, zagubienie, idealizm, przebojowość swojego pokolenia.
Kołem zamachowym „La La Land” jest konflikt między karierą i miłością. Gosling i Stone grają ambitnych, energicznych trzydziestolatków obdarzonych artystycznymi duszami, dla których uczucia i praca wydają się tak samo ważne. On bezkompromisowo i na przekór modom chce grać jazz. Ona, mimo że na castingu daje z siebie wszystko, wciąż nie może zostać gwiazdą filmową i zarabia na życie jako anonimowa baristka. W głębi spragnieni trwałego związku, na zewnątrz tego nie okazują. Stojąc w korku na autostradzie prowadzącej do wrót amerykańskiego show-biznesu, zaklinają, żeby tylko następny dzień dał im nową szansę. Jakby zupełnie nieświadomi tego, co spotkało miliony podobnych im marzycieli, opisywanych choćby przez Lyncha w mrocznym „Mulholland Drive”.