Zdjęcie kartki i napis „jeśli/jesteś/czuła/jesteś/potężna” i setki tysięcy polubień na Instagramie. Tak wygląda utwór Rupi Kaur, najbardziej znanej „instapoetki”, mieszkającej w Kanadzie 25-letniej emigrantki z Indii. W 2014 r. ukazała się jej książka „Mleko i miód”, która sprzedała się na całym świecie w ponad 2,5 mln egzemplarzy. Dla porównania John Ashbery, najbardziej znany i utytułowany poeta amerykański – zmarł w zeszłym roku – sprzedawał 10 tys. egzemplarzy i to tylko wtedy, gdy akurat dostał Nagrodę Pulitzera.
Rupi Kaur nie wysyłała utworów do literackich magazynów, tylko budowała pozycję na Twitterze i Instagramie, gdzie śledzi ją 1,8 mln osób. A niektórzy ją parodiują – powstał zwyczaj, żeby na Twitterze co banalniejszą sentencję opatrywać podpisem „rupi kaur”. Krąży też przerobiony jej tekst: „Wszystkie rodzimy się takie piękne największą tragedią jest przekonanie, że nie jesteśmy rupi kaur”.
Znak firmowy
„Instapoetek” jest coraz więcej, do najbardziej znanych należą: Tyler Knott Gregson, Lang Leav (która urodziła się w obozie uchodźców w Tajlandii, a teraz żyje w Nowej Zelandii), Amanda Lovelace i autorka publikująca pod pseudonimem Atticus. Jedni mówią, że wreszcie poezja trafia „pod strzechy”, do ludzi, którzy wcześniej się nią nie interesowali, inni widzą w tym zjawisku coś na kształt kultu modowych blogerek. Rzeczywiście mamy do czynienia z wielką falą twórczości kobiet, które piszą przede wszystkim o miłości i porzuceniu, a ich odbiorcami są w dużej mierze także dziewczyny, często zresztą też próbujące pisać. Wśród „instapoetek” są i takie, które nie tylko tworzą bestsellery, ale i dostają nagrody literackie – jak Kate Tempest i Hollie McNish, performerki mające swoje kanały na YouTube i cenione za humor i autoironię.