Trudno sobie wyobrazić większe sukcesy polskiej kultury niż prestiżowe wyróżnienia przyznawane przez międzynarodowe gremia na najważniejszych festiwalach i w najważniejszych konkursach, jak te ostatnie w dziedzinie filmu (dla Pawła Pawlikowskiego i Małgorzaty Szumowskiej) czy literatury (International Man Booker Prize dla Olgi Tokarczuk). A jednak Instytuty Polskie rozlokowane w 25 miastach na świecie przyjęły – w większości – te wieści z rezerwą i chwaliły się nimi z opóźnieniem albo wcale. O tym, że wielu uznanych Polaków zasiliło w tym roku szeregi Amerykańskiej Akademii Filmowej, też cicho sza. Szczęśliwie informację, że Olga Tokarczuk ma szansę na „alternatywnego” Nobla (w związku ze skandalem w Akademii Szwedzkiej tradycyjny Nobel w dziedzinie literatury w tym roku nie zostanie przyznany), podały dalej placówki w Londynie i Sztokholmie. Przeoczenia czy przemilczenia są jednak wymowne.
Instytuty Polskie za granicą formalnie podporządkowane są polskiemu MSZ, współpracują z resortem kultury, Instytutem Adama Mickiewicza i innymi instytucjami kulturalnymi w kraju, a prócz tego z lokalnymi partnerami, think tankami, uczelniami, ośrodkami badawczo-rozwojowymi, organizacjami polonijnymi etc. Ich zadaniem jest – jak czytamy na ich stronach internetowych – „poszerzanie i pogłębianie wiedzy o polskiej kulturze, historii i społeczeństwie”. A przynajmniej pewnej wizji kultury, historii i społeczeństwa.
Prace analityczne i priorytety
Co to za wizja? Mało precyzyjna, choć kierunek działań jest jakoś naszkicowany. W resorcie spraw zagranicznych słyszymy, że departament dyplomacji publicznej i kulturalnej prowadzi właśnie „prace analityczne, służące zdefiniowaniu priorytetów i tematów kampanii promocyjno-informacyjnych” na 2019 r. Priorytety będą znane po wakacjach, ale już wiadomo, że główny cel i „modyfikacje w odniesieniu do minionych lat” to położenie większego akcentu na trzy sfery: specyfikę regionów, dialog polsko-żydowski i… wzmożone działania promocyjne w mediach społecznościowych. Instytuty – wylicza nam MSZ – mają wspierać „realizację aktualnych celów polskiej polityki zagranicznej”, promować dobre imię Polski, wzmacniać jej pozytywny wizerunek i budować „zgodny z polską racją stanu obraz naszego kraju”. A zarazem wypleniać to, co dla Polski potencjalnie szkodliwe: „Ich troską jest eliminowanie negatywnych stereotypów i krzywdzących, jednostronnych opinii dotyczących najnowszej historii naszego kraju oraz uwrażliwianie opinii publicznej w kraju urzędowania na występujące w przestrzeni medialnej tzw. wadliwe kody pamięci”.
Dobrze to widać na przykładzie Instytutu Polskiego w Tel Awiwie, który w chwili wzmożonej dyskusji wokół nowelizacji ustawy o IPN przypominał, jak wielu Polaków otrzymało medale „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”, przybliżał sylwetki tych rodaków, którzy z poświęceniem ratowali Żydów, i organizował tematyczne seminaria. Jedno z nich poprowadził architekt i polityk Czesław Bielecki, ten sam, który w lutym w Polskim Radiu 24 przekonywał, że „gdyby sytuacja była odwrotna i to na Polaków by polowano jak na Żydów i niszczono, uważając ich za robactwo, to wcale nie jest pewne, czy Żydzi w swoim hermetyzmie i zadufaniu w sobie pomagaliby im lepiej niż Polacy. Nie bądźmy więc tak łatwo stróżami brata swego”, co cytowały potem z upodobaniem prawicowe media w Polsce. Instytut w Tel Awiwie odsyłał też do tekstu Mateusza Morawieckiego „Poland’s Misunderstood Holocaust Law”, który ukazał się w marcu na stronie magazynu „Foreign Policy”, a w którym polski premier tłumaczył, dlaczego nowelizacja ustawy o IPN została wypaczona przez międzynarodową opinię publiczną.
A skoro o IPN mowa, to niektóre placówki chwaliły się w swoich mediach społecznościowych, że Instytut ma już anglojęzyczną witrynę internetową oraz konto na Twitterze. Strona po angielsku koresponduje, rzecz jasna, z polską, ale skierowana do zagranicznego odbiorcy snuje narrację pod niego. Ostatnio IPN podkreśla głównie, że trwają przygotowania do obchodów rocznicy powstania warszawskiego, ale dużo miejsca poświęca też niedawnej rocznicy Wołynia, promując portal okolicznościowy figurujący w sieci pod nazwą „1943. Zbrodnia wołyńska. Prawda i pamięć” albo „Balladę o Wołyniu” w reżyserii Tomasza Antoniego Żaka, „pierwszy spektakl opowiadający o tym ludobójstwie”.
Kulturowa linia partii
Dużo tu polityki historycznej, a stosunkowo mało kultury, mimo że – przekonuje nas MSZ – „polska kultura stanowi jedną z najlepszych polskich marek”. Po serii publikacji „Gazety Wyborczej” z ostatnich miesięcy w departamencie dyplomacji publicznej i kulturalnej zaszły zmiany personalne, które mają dać nową jakość. Odwołany w kwietniu ze stanowiska wiceministra w MSZ Jan Dziedziczak w ocenie pracowników Instytutów Polskich „mówi o kulturze tak, jakby przekazywał linię partii”. Razem z Małgorzatą Wierzejską, do niedawna szefową departamentu, tworzyli zgrany, ale dla środowiska trudny do zniesienia duet. Jemu marzyły się zagraniczne pokazy filmu „Smoleńsk”, jej nie podobały się pojedyncze punkty w programach (bo „szkodziły wizerunkowi Polski”), więc odrzucała programy w całości. – Trzeba było udowadniać, że artysta o nazwisku Smoleński to prawdziwe imię i nazwisko, a nie kpina z katastrofy smoleńskiej – opowiada osoba do niedawna związana z jednym z Instytutów. – Albo, co nie do pomyślenia, ujawniać orientację seksualną twórców zaproszonych na jakieś wydarzenie. Jeden z byłych dyrektorów dodaje: – Odnosiło się wrażenie, że zagraniczne projekty kulturalne są skierowane raczej do Polonii, potencjalnych wyborców PiS, niż do zagranicznej publiczności.
Nie służą Instytutom zawirowania polityczne, kadrowe i finansowe, bo wiążą się na ogół z przerwaniem pewnej ciągłości. Tuż po przejęciu władzy przez PiS w 2016 r. od razu w ponad połowie placówek zmieniono dyrektorów. Resort spraw zagranicznych wydał im wówczas negatywne oceny, stwierdzając, że wywiązują się ze swych zadań „poniżej oczekiwań”. Niektórym placówkom zarzucano, że nie dość mocno promowały Instytut Chopinowski, innym – że za słabo zgłębiały wątek relacji polsko-żydowskich. Za dodatkowe zaniechanie – jak słyszymy – uznawano i to, że były niespecjalnie aktywne w mediach społecznościowych. Stanowiska stracili wtedy m.in. dyrektorka Instytutu Polskiego w Nowym Jorku Agata Grenda, Katarzyna Wielga-Skolimowska w Berlinie, Roland Chojnacki w New Delhi czy Dorota Barys w Madrycie.
W Berlinie można już mówić o drugiej fali zmian – ze stanowiskiem po siedmiu miesiącach pożegnała się niedawno Hanna Radziejowska, chwalona przez zachodnich partnerów, z doświadczeniem w pracy w licznych instytucjach kultury w kraju. „Pod koniec 2017 r. zostałam wezwana w trybie pilnym do Warszawy na rozmowę »wyjaśniającą trudności współpracy«” – opowiadała w gorzkiej rozmowie z „Kulturą Liberalną”. W stolicy usłyszała, że pomysł, by pokazać za granicą „Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego, jest skandaliczny, bo to film „wyjątkowo antypolski”. Powodów zwolnienia Radziejowska nie zna, bo nie dostała żadnego oficjalnego uzasadnienia. Nieznane są także kompetencje jej następczyni Małgorzaty Bochwic-Ivanovskiej, tłumaczki, córki Teresy Bochwic, od niedawna członkini Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji.
Zmianę ekipy odpowiedzialnej za politykę kulturalną za granicą w środowisku przyjęto z ulgą, choć rzecz jasna nie bez obaw. Gdyż – jak tłumaczy nam MSZ – „celem nadrzędnym dyplomacji publicznej i kulturalnej jest uzyskanie wśród partnerów za granicą zrozumienia i poparcia dla polskiej racji stanu. W tym kontekście kluczowym wyzwaniem jest przełożenie najważniejszych treści dotyczących naszej historii, dziedzictwa kulturowego i religijnego jako czynnika tożsamości narodowej na język współczesnego odbiorcy, zrozumiały w różnych kręgach cywilizacyjnych i kulturowych. W tym procesie istotne znaczenie ma też zrozumienie i szacunek dla innych kultur i tradycji”.
W ramach prezentacji najnowszej historii Polski i owego dziedzictwa kulturowego w ostatnich miesiącach zagraniczna publiczność mierzyła się m.in. z mitem tzw. żołnierzy wyklętych. W Budapeszcie odbyła się np. konferencja „na temat podziemia antykomunistycznego lat 1944–1956 w Polsce i na Węgrzech” przy akompaniamencie utworów z płyty „Podziemna armia powraca” i z wystawą towarzyszącą „Czas niezłomnych”. W Wiedniu obchodzono Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych („Nowe zniewolenie. Obława Augustowska. Lipiec 1945”, w programie film, wystawa i dyskusje).
Instytuty dziedzictwa religijnego
Osobliwie pokazuje się na świecie polskie dziedzictwo religijne. Zwłaszcza w Wiedniu, gdzie odbyła się z udziałem Instytutu Polskiego... koronacja kopii obrazu Czarnej Madonny z Częstochowy – Matki Boskiej Kahlenberskiej (w 334. rocznicę odsieczy wiedeńskiej i 34. rocznicę wizyty Jana Pawła II na Kahlenbergu). Z kolei IP w Wilnie zapraszał na spotkania litewską młodzież – a to z prof. Janem Żarynem (Żaryn zabrał „młodzież gimnazjalną w podróż po historii Polski – od chrztu Mieszka I, przez dyplomatyczną i militarną walkę o niepodległość II Rzeczpospolitej, po pokolenie Żołnierzy Wyklętych i Solidarności. Wzorem swoich ideowych i duchowych mistrzów – m.in. Romana Dmowskiego i kardynała Stefana Wyszyńskiego – przypomni, że bycie biernym obserwatorem wydarzeń to za mało”), a to z formacją „Wyrwani z niewoli”, czyli Jackiem Zajkowskim i Piotrem Zalewskim, którzy byli niegdyś uzależnieni od narkotyków i życiowo pogubieni, ale Jezus ich ocalił.
Stały motyw w programach IP to w tym roku stulecie odzyskania niepodległości (wystawy, koncerty, dyskusje, dużo marszałka Piłsudskiego na pierwszym planie). I choć są w programach Instytutów wydarzenia, którym warto przyklasnąć (wystawa fotografii Krzysztofa Kieślowskiego w Madrycie, prezentacja wierszy Zbigniewa Herberta w ramach Tygodnia Kultur Zagranicznych w Paryżu, wystawa plakatu – także w Paryżu), to czuje się niedosyt.
Obrazowo obecną filozofię działania rodzimej dyplomacji podsumowuje Jakub Bodziony na łamach „Kultury Liberalnej” w tekście o wymownym tytule „Kulturalne samobójstwo”: „Współcześnie światowa dyplomacja kulturalna charakteryzuje się wzajemnością, opiera się na zasadzie pluralizmu kulturowego, poszanowania wartości i wzorów innych kultur. Polski przypadek przypomina na tym tle gniewny monolog wewnętrzny wygłaszany do pustej widowni. Kultura nie jest młotem, którym należałoby uderzać na oślep”.
– Trzeba zakasać rękawy, oswoić się z nowym modelem zarządzania i robić swoje – słyszymy w Instytucie Adama Mickiewicza. Determinacji nie brakuje, a zagraniczna polityka kulturalna mogłaby równoważyć wpadki dyplomatyczne polskich polityków. Tyle że jest – pomijając względy ideologiczne – mocno niedoinwestowana. Budżety Instytutów Polskich zmalały ostatnio aż o 40 proc. Hanna Radziejowska we wspomnianym wywiadzie stwierdziła, że IP w Berlinie, filia w Lipsku i ośrodek w Düsseldorfie mają razem tyle pieniędzy do wydania, co lokalne domy kultury w jednej z warszawskich dzielnic. Sytuacja ma się poprawić, ale nie spektakularnie. – Począwszy od 2019 r. planujemy zwiększyć budżety IP na realizację projektów za granicą o kwotę 3,6 mln zł – dowiadujemy się w MSZ. – Podział środków będzie dokonywany zgodnie z priorytetami dyplomacji publicznej i kulturalnej na przyszły rok. Instytuty Goethego dostają od niemieckiego rządu co roku 200 mln euro. Z kolei hiszpańskie Instytuty Cervantesa czy brytyjskie British Council w znacznej mierze utrzymują się z nauki języków. Polski tak popularny w Europie nie jest. Poza tym – wyjaśnia Radziejowska – „absurd polega na tym, że konstrukcja ustawy regulującej działanie Instytutów Polskich od wielu lat powoduje, że nie mogą one prowadzić nauczania języka polskiego, a tym bardziej prowadzić certyfikacji językowej”. Dzieje się tak, bo IP nie mogą prowadzić działalności gospodarczej.
Do tego – co podnoszą sami pracownicy IP i innych instytucji kulturalnych – między placówkami dochodzi do różnych tarć, bo nie wiadomo, komu właściwie podlegają. Formalnie są pod opieką MSZ, ale swoje mają do dodania resorty kultury, sportu, turystyki, rozwoju, edukacji… Siatka placówek dyplomatycznych ma niejasną strukturę właściwie od momentu, gdy się ukonstytuowała. O planach „harmonizacji polskiej polityki kulturalnej” słyszy się od czasów AWS.
Robić swoje
W Instytutach Polskich słyszymy to, co w Instytucie Adama Mickiewicza – trzeba mimo wszystko robić swoje. – Po zwolnieniu Dziedziczaka i przesunięciu Wierzejskiej idzie „odwilż” – słyszymy w nowojorskim IP. – Właśnie zaakceptowano nam retrospektywę filmów Agnieszki Holland, reżyserka będzie naszym gościem. Przyleci do nas także Olga Tokarczuk, organizujemy nowojorską premierę „Twarzy” Małgorzaty Szumowskiej, planujemy wizytę Komuny// Warszawy itd. Wygląda na to, że już się tak nie czepiają. IAM też służy przykładem. Kiedy dwa lata temu wymieniono dyrektora (Pawła Potoroczyna zastąpił Krzysztof Olendzki), obawiano się chaosu. – I chaos zapanował, bo nowa ekipa długo rozeznawała się w terenie – mówi jeden z pracowników. Programy IAM wstydu jednak nie przynoszą, stawiając na promocję polskiej kultury także w krajach Europy Środkowo-Wschodniej, a nie tylko na Zachodzie, ale i dopieszczając takie sfery działalności, jak design, moda czy kultura cyfrowa. Czyli tu i ówdzie można bez żołnierzy wyklętych?
Współpraca: Anna S. Kowalska