Kurtowi Cobainowi raczej nie podobałby się sposób, w jaki celebrujemy okrągłe rocznice jego śmierci. Dlaczego? Bo kariera lidera Nirvany, który 5 kwietnia 1994 r. popełnił samobójstwo, zaraz potem ogłoszone przez jego kolegów „śmiercią grunge’u”, z czasem nabrała wręcz cech ostatniej takiej drogi w przemyśle rozrywkowym.
Głównie dlatego, że lider Nirvany wybił się na światową popularność, startując z subkulturowego środowiska, na fali może nie przełomowego, ale spontanicznie kształtującego się nurtu i wykorzystując energię rocka. A jego śmierć łatwo dawała się wpisać w litanię rockandrollowych świętych, liczonych od Jimiego Hendrixa albo Briana Jonesa. Trochę nawet zbyt łatwo, za sprawą naszej skłonności do pakietowania, organizowania i upraszczania sobie świata. A Cobain nie znosił rockowej celebry.
Czytaj też: Teorie spiskowe o śmierci gwiazd
Choroba Cobaina
Mamy mnóstwo rocznicowych okazji do wspominania wielkości albumów Nirvany czy talentu Cobaina do pisania piosenek. 5 kwietnia jest prędzej już okazją do wspominania trudnego życia zdolnego człowieka pogrążonego w depresji i uzależnionego od narkotyków. W rocznicę wydania bestsellerowej płyty „Nevermind” (sprzedanej do dziś w ok. 30 mln kopii) najprościej posłuchać sobie piosenek z „Nevermind”. Rocznica śmierci nastraja raczej do powrotu do znakomitego dokumentu „Kurt Cobain: Montage of Heck”.
Zobaczymy tu uroczego i kochanego chłopca, z czasem stającego się zbędnym balastem dla rozbitej rodziny, bez większych wahań faszerowanego psychotropowym ritalinem mającym pomóc w problemach z ADHD, cierpiącego na potężne bóle brzucha i mdłości będące wynikiem niezdiagnozowanej choroby, o której Cobain miał – w charakterystyczny dla siebie sposób, z wisielczym humorem – pisać, że powinni ją nazywać Chorobą Cobaina.