Prof. Jerzy Miziołek urządził groteskowy spektakl medialny. Najpierw kazał usunąć z Galerii Sztuki Polskiej XX i XXI w. dwie prace, by po kilku dniach, po fali krytyki, przywrócić je z powrotem. Nie na długo jednak, bo fortel dyrektora polega na tym, że postanowił wylać dziecko z kąpielą i zamknąć całą galerię. Dodajmy: jedyną w stolicy, która dawała możliwość zapoznania się z dorobkiem polskiej sztuki ostatnich 120 lat.
Skandaliczne w tej sprawie są dwie okoliczności. Po pierwsze, groźny precedens cenzury „wstecznej”, uderzającej w prace, które od lat stanowiły element galerii, będąc równocześnie składnikami pewnego kanonu polskiej sztuki ostatniego półwiecza. To nie były składniki wystawy czasowej, która zawsze narażona jest na bieżącą krytykę, ale fragment ekspozycji stałej. Stąd już prosta droga do „przepisywania historii”, kwestionowania wypracowanych przez dziesięciolecia hierarchii, budowania nowej, jedynie słusznej historii sztuki. Aż trudno nie skojarzyć tego z dojmującą sceną z filmu Andrzeja Wajdy „Powidoki” przedstawiającą pracowników muzeum zdejmujących ze ścian obrazy Władysława Strzemińskiego, bo właśnie zawiał wiatr historii i zmieniła się ideologiczna narracja.
Po drugie, równie groźny precedens nadgorliwości wobec władzy. W muzealnictwie to sytuacja wyjątkowa. Oczywiście dyrektorzy różnych ważnych kolekcji niejednokrotnie musieli zmierzyć się z płynącymi „z góry” naciskami, ale zawsze przyjmowali postawę rozjemczą, negocjacyjną, walcząc przede wszystkim o interes sztuki. Jeśli wierzyć przekazom płynącym z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, żadnych nacisków tym razem nie było, a prof. Jerzy Miziołek postanowił być bardziej święty od papieża (czytaj: ministra Piotra Glińskiego).