Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Kultura

Kino lepsze niż narkotyk. Nowy film Tarantino w Cannes

Kadr z filmu „Pewnego razu... w Hollywood” Kadr z filmu „Pewnego razu... w Hollywood” mat. pr.
Chociaż wszyscy kochają Quentina Tarantino, „Pewnego razu... w Hollywood” zostało przyjęte nieco chłodniej niż jego poprzednie dokonania.

Bez obaw, to wciąż niezłe widowisko, o czym świadczy m.in. sześciominutowa owacja na stojąco po premierze. Niestety, film nie jest arcydziełem i jest zupełnie o czymś innym, niż mogłoby się wydawać.

Z przecieków medialnych wynikało, że dziewiąty film Amerykanina zrealizowany 25 lat po „Pulp Fiction” będzie jeśli nie głównie, to w znacznej mierze poświęcony koszmarnej zbrodni popełnionej przez bandę Charlesa Mansona w rezydencji przy Cielo Drive w Beverly Hills. W sierpniu 1969 r. zginęła w niej Sharon Tate, ciężarna żona Romana Polańskiego, przyjaciel reżysera Wojciech Frykowski, córka potentata kawowego Abigail Folger, hollywoodzki fryzjer Jay Sebring oraz 17-letni kolega dozorcy. W ciele Sharon Tate znaleziono 16 ran kłutych. W ciele Folger – 28. Sebring miał ich siedem, a Frykowski, który bronił najzacieklej siebie i przyjaciół, 51.

Czytaj także: Planetarna katastrofa. W Cannes nowy film Jima Jarmuscha

Co w nowym filmie Tarantino?

Przebiegu masakry wraz z całą jej ponurą otoczką i mętną, diabelską ideologią, kończącej w symboliczny sposób amerykańską epokę niewinności i dzieci kwiatów, w filmie jednak nie ujrzymy. Albo inaczej – Tarantino zastosował zuchwały pomysł, by ją przedstawić w osobliwy sposób, możliwy tylko w jego autorsko-rewizjonistycznym kinie. Który dla wielu wyda się zbyt rewolucyjny, a przez to może nazbyt redukujący.

Reklama