Bułgarski film w żaden sposób nie przypomina zaangażowanego kina politycznego, do którego przywykliśmy. Nie wyciąga się w nim na światło dzienne wielkich afer gospodarczych, korupcji, nie pokazuje maszerujących ulicami neofaszystów. O pedofilii i grzechach kleru też nie pada ani jedno słowo oskarżenia. Przez półtorej godziny obserwujemy pozornie nieciekawą, banalną sytuację. Gdzieś na prowincji umiera ukochana żona emerytowanego malarza amatora. Artysta popada w coraz większe szaleństwo. Słyszy tajemnicze głosy, odwiedza wróżbitów, nocuje w lesie, wierząc, że zmarła ma mu jeszcze coś istotnego do przekazania. Jego syn, ateista i trzeźwo myślący fotograf, próbuje jakoś te dziwactwa ogarnąć, ale najchętniej wsadziłby starego mężczyznę do domu wariatów.
Czytaj także: Festiwal w Karlowych Warach 2019 z niewieloma polskimi akcentami
Tragifarsa w cieniu propagandy komunistycznej
Cała ta tragifarsa okazuje się zasłoną dymną polegającą na ukazaniu życia w permanentnym kłamstwie. Pokolenie wychowane w komunizmie, które pozostawało na łasce partii, robiło kariery, służąc totalitarnemu reżimowi (reprezentuje je ojciec) – z niczego się nie rozliczyło. Wyrzuciło z pamięci wstydliwą przeszłość i od trzech dekad z dopisaną przez siebie heroiczną legendą tkwi w jakiejś nierzeczywistości, zanurzone po uszy w groteskowej fikcji.
Młodzi, wychowani już w demokratycznym systemie, ale wciąż karmieni komunistyczną propagandą, przekazywaną niczym wirus choćby w emitowanych w kółko kultowych serialach (pokolenie syna), wcale nie wydają się lepsi.